John Woo
Powiedzieć, że to było moje spełnienie marzeń, to nie powiedzieć nic. Kocham filmy Woo. Kiedy dowiedziałem się, że znalazł dla mnie pół godziny… Uwierzcie, skakałem pod niebiosa. Jakim rozmówcą się okazał? To macie poniżej. A teraz dwie anegdoty. Otóż po rozmowie Woo zapytał mnie, czy chciałbym obejrzeć jego chiński film „Trzy Królestwa”. Powiedziałem, że oczywiście tak. Kilka dni później zadzwoniła do mnie jego agentka z prośbą o adres. Wysłali obie części z autografem. Anegdota numer dwa. Woo jest wielkim fanem „Kanału” Wajdy. Poprosił o kontakt z reżyserem. Przekazałem wszystko, przez moment nawet trwały rozmowy, żeby John przyleciał do Polski (chciał tu nakręcić film), ale potem padło. Życie.
Robert Ziębiński: Niemal w każdym wywiadzie podkreślasz, że twoim ukochanym filmem jest „Lawrence z Arabii”. Teraz sam zrealizowałeś epicki fresk historyczny. Czy kręcąc „Trzy królestwa”, próbowałeś zmierzyć się z arcydziełem Davida Leana?
John Woo: Nie śmiałbym mierzyć się z „Lawrencem z Arabii”, dlatego też realizując „Trzy królestwa”, nie myślałem o tym filmie, ale jeśli dostrzegłeś jakieś podobieństwa do dzieła Leana, to bardzo mi to schlebia. Pomysł, by zrealizować film opowiadający o bitwie pod Czerwonym Klifem (oryginalny tytuł „Trzech królestw” brzmi „Red Cliff” – przyp. red.), chodził za mną od 1987 roku. Wtedy po zakończeniu zdjęć do pierwszej części „A Better Tommorow” planowaliśmy realizację wielkiego historycznego fresku o najważniejszej bitwie w historii dawnych Chin. Tyle, że zabrakło nam budżetu, nie mieliśmy pomysłu na lokalizacje, a co najgorsze, ówczesna technologia nie pozwalała na taki rozmach, jaki planowaliśmy. Pomysł zatem wylądował na półce na dwadzieścia lat. Powróciłem do niego dopiero po tym, jak na świecie sukcesy zaczęły odnosić produkcje takie jak „Przyczajony tygrys, ukryty smok”.
Robert Ziębiński: Postanowiłeś udowodnić Angowi Lee, że potrafisz zrobić lepsze od niego widowisko?
John Woo: Absolutnie nie. Chodziło mi raczej o to, że skoro na świecie wielką popularnością cieszą się chińskie filmy kostiumowe, których akcja toczy się w dawnych Chinach, to być może nadszedł czas, aby świat zobaczył opowieść o bitwie pod Czerwonym Klifem. Pamiętaj, że Czerwony Klif to część chińskiej spuścizny nie tylko narodowej, ale kulturalnej. Napisany przez Luo Guanzhonga w XIV wieku „Romance of the Three Kingdoms” to jeden z czterech największych zabytków chińskiej literatury. Nie będzie więc przesadą, jeśli powiem, że my, Chińczycy, zostaliśmy wychowani na tej opowieści.
Robert Ziębiński: W Chinach twój film przyjęto entuzjastycznie i był wielkim hitem kasowym, do Europy i Stanów nie trafi jednak jego pięciogodzinna wersja a film skrócony do dwóch godzin. Skąd taka decyzja? Czyżbyś jednak bał się, że „Trzy królestwa” nie zachwycą Zachodnich widzów?
John Woo: Lata, które spędziłem w Stanach Zjednoczonych, nauczyły mnie jednego – nikt nie wysiedzi w kinie na długim, zagranicznym filmie z napisami. Dlatego realizując „Trzy królestwa”, od początku wiedziałem, że będą to dwa filmy. Jeden długi na rynek Chiński, drugi skrócony na rynek Zachodni. Ale bez obaw, krótsza wersja wcale nie jest gorsza. Musiałem po prostu wyciąć kilka wątków pobocznych, skoncentrować się na jednej historii i tyle. Widzowie na tym nie ucierpieli. Jeśli ktoś, to aktorzy, których partie całkowicie zniknęły z wersji europejskiej.
Robert Ziębiński: „Trzy królestwa” to twój powrót do Chin po szesnastu latach spędzonych w Hollywood.
John Woo: Jeśli chcesz spytać, czy łatwo było mi zrezygnować z Ameryki, to odpowiem tak – nie chcę już pracować w Ameryce. Mam tam dwa rozpoczęte projekty, do których zapewne będę musiał wrócić, ale będzie mnie to kosztowało sporo psychicznego wysiłku. Zniechęciłem się do Hollywood, bo przypięto mi tam łatkę „speca do kina akcji” i nikt nie oferował mi innych scenariuszy. A ja potrzebuję czegoś innego, czegoś konstruktywnego, realizowanie tylko filmów akcji coraz bardziej mnie frustrowało. Dam ci taki przykład – zawsze chciałem nakręcić klasyczny romans, prostą wzruszającą historię miłosną. W Hollywood wszyscy wyśmiali mój pomysł, mówiąc: „John weź się za jakiś film akcji”, a w Chinach bez żartów i kpin z mojej osoby rozpoczęliśmy pracę nad „1949”.
Robert Ziębiński: Za to przypisanie cię do kina akcji jesteś odrobinę sam sobie winien, w końcu twoje hongkongijskie filmy z lat 80. jak „A Better Tommorow” czy „The Killer” zmieniły oblicze kina akcji, a dla Roberta Rodrigueza, który cytował cię garściami w „Desperado”, czy Quentina Tarantino jesteś filmowym bogiem.
John Woo: Kiedy zobaczyłem „Desperado”, oniemiałem. Nie miałem pojęcia, że moje filmy wywarły tak wielki wpływ na kino sensacyjne. Jestem zaszczycony tym, że ludzie tacy jak Rodriguez czy Tarantino uwielbiają moje filmy. Nigdy nie będę się odcinał od tego, co zrobiłem, ale jednak nie zmienia to faktu, że chciałbym czasami nakręcić coś innego. W Hollywood nikt nie dałby mi na to pieniędzy. To, co najbardziej podoba mi się w Chinach, to to, że nikt tutaj nie tworzy sztucznych problemów. Podczas kiedy w Stanach, żeby rozpocząć produkcję filmu, należy przez pół roku spotykać się z wysoko postawionymi producentami, przekonywać ich do swojej wizji itp., tu wszedłem do producenta, opowiedziałem mu o „Trzech królestwach” i wyszedłem z czekiem. Takie ekspresowe tempo załatwiania spraw jest nie do pomyślenia w USA. W dodatku w Chinach jako reżyser zachowuję pełną kontrolę nad filmem, podczas kiedy w Stanach wszystkim rządzi producent.
Robert Ziębiński: Nie bałeś się jak komunistyczne władze przyjmą reżysera, który przez lata pracował dla kapitalistów?
John Woo: Nie, tym bardziej, że to, co robię, nie ma nic wspólnego z komunistycznymi władzami. W Chinach otaczam się młodymi ludźmi, którzy pragną się uczyć, jak robi się filmy, a moje amerykańskie doświadczenia są tu bardzo pomocne. Wobec czego komunistyczny rząd nie ingeruje zupełnie w to, co i jak robię. Poza tym od mojego wyjazdu w Chinach dużo się zmieniło – mówię oczywiście o rynku filmowym. W latach 70. i 80. większość filmów kręcona była w Hong Kongu, teraz po przejęciu w 1999 roku Hong Kongu przez Chiny rynek przeniósł się w głąb kraju, dzięki czemu obecnie kręcone w Chinach filmy mają dwa razy większy budżet niż te z lat 80. Oczywiście byłoby nieprawdą, gdybym powiedział ci, że w Chinach nie powstają filmy propagandowe czy prorządowe. Powstają, tyle, że z nimi nie mam nic wspólnego i nie chcę mieć.
Robert Ziębiński: Chiński rząd zakazał dystrybucji na terenie Chin filmu Andrzeja Wajdy „Katyń”.
John Woo: Dla mnie osobiście to wielka strata, ponieważ wychowywałem się na filmach Wajdy. Gdy byłem młody, w chińskich kinach grano jego filmy, m.in. „Kanał”, „Popiół i diament”. Wajda i inny wasz reżyser, Has, wspólnie z filmami Felliniego kształtowali mój filmowy gust. Do tego muzyka Chopina, która do tej pory pomaga mi się relaksować. Decyzja rządu jest oczywiście dyktowana pobudkami politycznymi – to w końcu film o tym, jak radzieccy żołnierze zabijali polskich oficerów, ale uważam, że w przypadku sztuki, a zwłaszcza filmów Wajdy, nie powinna mieć miejsca. Tyle, że takie decyzje zapadają w miejscach, do których my, zwykli ludzie, nie mamy dostępu. Mogę tylko za nie przeprosić. Zresztą mówiąc szczerze – bardzo chciałbym przyjechać w końcu do Polski. Przez cały czas wydaje mi się, że jest to kraj, w którym mógłbym nakręcić film.
Robert Ziębiński: To serdecznie zapraszam. A wracając do twoich filmów – tuż przed polską premierą „Trzech królestw” na DVD ukazał się jeden z twoich wczesnych filmów kung fu, „Ręka śmierci”.
John Woo: Naprawdę ktoś to u was wydał? (śmiech). Na swoją obronę mogę tylko powiedzieć – byłem młody, bardzo młody, a to był mój bodaj, drugi film. Kilka scen walk wyszło w nim całkiem nieźle, ale scenariusz był po prostu straszny. Uwaga – sam go napisałem! Realizując „Rękę śmierci”, uczyłem się kina – więc musisz mi ten film wybaczyć. (śmiech). Natomiast to, z czego akurat jestem w przypadku tego filmu dumny, to fakt, że pracowałem w nim z Jackie Chanem. Był młodziutki, ale już wtedy miał to coś w sobie, to coś, co później uczyniło z niego światową gwiazdę. Zresztą to ja przekonałem wtedy szefów studia filmowego, żeby podpisali z Jackiem kontrakt, bo na naszych oczach rodzi się gwiazda. Nigdy nie żałowali tej decyzji.
Robert Ziębiński: Jedną z największych Wschodnich gwiazd jest dziś Chow Yun Fat, aktor, którego ty odkryłeś i obsadzałeś niemal w każdym swoim hongkongijskim filmie.
John Woo: Chow Yun Fat to nie tylko moje największe aktorskie odkrycie, ale jeden z najbliższych mi ludzi. Gdy zobaczyłem Chow w jakimś telewizyjnym filmie na początku lat 80., to było jak uderzenie obuchem w łeb – powaliła mnie jego charyzma, styl. Pamiętam, pomyślałem wtedy: „Ten gość ma w sobie to coś, co miał młody Alan Delon”. Od razu zatrudniłem go do pierwszej części „A Better Tommorow”.
Robert Ziębiński: Jednak w Ameryce nie zrobiliście ze sobą żadnego filmu. Dlaczego? Krążyły plotki, że się pokłóciliście.
John Woo: Prawda jest bardziej banalna – po prostu w Hollywood nie powstaje zbyt wiele dobrych scenariuszy dla chińskich aktorów. Za każdym razem, gdy dostawałem dobry skrypt, nie było w nim miejsca dla Chow, zaś gdy on dostawał scenariusz, był to film, do którego nie chciano mnie zatrudnić. I tak bezustannie się mijaliśmy. Co zabawne, gdy kręciłem w Stanach swój pierwszy film, „Nieuchwytny cel”, grający w nim główną rolę Jean Claude Van Damme cały czas na planie zachowywał się tak jak Chow. Niestety jest on jednym z tych aktorów, których nie da się podrobić.
Robert Ziębiński: Podobno w „Trzech królestwach” główną rolę miał zagrać właśnie Chow Yun Fat.
John Woo: Miał, ale coś poszło nie tak w rozmowach z jego agentem. Pierwszego dnia zdjęć Chow nagle się wycofał. Wciąż nie mam pojęcia, dlaczego tak się stało. Ale teraz piszę scenariusz specjalnie dla niego i dołożę wszelkich starań, by agent Chow nie przeszkodził nam w pracy.
Robert Ziębiński: Twoim najlepszym filmem zrealizowanym w Ameryce jest moim zdaniem „Bez twarzy” z Nicolasem Cagem i Johnem Travoltą. Podobno mało brakowało, a ten film nigdy by nie powstał.
John Woo: Michael Douglas, który był producentem „Bez twarzy”, dał mi scenariusz do filmu fantastycznego. W pierwszym skrypcie pełno było latających samochodów, ludzie chodzili po sufitach, a akcja działa się dwieście lat w przyszłości. Powtarzałem mu: „Michael, ja nie potrafię robić filmów fantastycznych, pozwól mi przepisać ten scenariusz”. Trwało to trochę, ale wreszcie się zgodził. Zmieniliśmy całą historię, w efekcie został tylko jeden element fantastyczny – zmiana twarzy. Także bardzo lubię „Bez twarzy”, od początku podobał mi się motyw zamiany tożsamości, zły staje się dobrym i vice versa. Ale zanim ten film nabrał obecnego kształtu, musieliśmy się sporo nad nim nagimnastykować.
Robert Ziębiński: Zrobiłeś jednak film fantastyczny, „Wypłatę” z Benem Affleckiem.
John Woo: I wtedy na własnej skórze przekonałem się, że nie potrafię robić filmów fantastycznych (śmiech). Film był gigantyczna klapą kasową.
Robert Ziębiński: Za to 2000 roku twój film był największym hitem kasowym na świecie – mowa oczywiście o „Mission Imposible 2”. Jak pracowało ci się z Tomem Cruisem? Czy to prawda, że jest na planie tyranem i ciągle ingeruje w pracę reżysera? Brian De Palma, który kręcił pierwszą cześć, niemal zwolnił się z planu po kłótniach z Cruisem.
John Woo: Słyszałem o historiach z Brianem De Palmą, ale moja współpraca z Cruisem była przyjazna i spokojna. Być może wynika to z tego, iż Tom przyszedł do mnie niemal na kolanach, mówiąc, że uwielbia moje filmy i pragnie, bym to ja a nie kto inny wyreżyserował „Mission…”. Dał mi zupełnie wolną rękę i nie ingerował w pracę. Tak że nie mogę odpowiedzieć na to pytanie. Dla mnie praca z Tomem była czystą przyjemnością. Zrobiliśmy razem prosty, rozrywkowy film i tyle.
Robert Ziębiński: Po klapie wspomnianej „Zapłaty” wycofałeś się z kina.
John Woo: Nie wycofałem się, po prostu przestałem dostawać scenariusze.
Robert Ziębiński: To przez to zdecydowałeś się, jako jeden z pierwszych reżyserów, na zrealizowanie gry komputerowej „Stranglehold”, która kontynuuje wątki z twojego filmu „Dzieci triady”?
John Woo: Pomysł na kontynuację „Dzieci triady” nosiłem w sobie od dawna, ale nie byłem pewien, czy w kinie się on sprawdzi. Wobec czego gdy zaproponowano mi pracę nad jakąś grą, postanowiłem użyć tego pomysłu. Z samym tworzeniem gry nie miałem zbyt wiele wspólnego. Napisałem scenariusz – w zasadzie pomagałem go napisać – oraz wymyśliłem choreografię walk i strzelanin, co podpisałem swoim imieniem i nazwiskiem. Nie byłbym wstanie zaangażować się mocniej w tworzenie gry, bo to nie jest mój świat. Choćby z tego powodu, że z pomocą komputera panujesz nad wszystkim – tworzysz coś, w czym nie ma miejsca na tzw. czynnik ludzki. Żeby nie było, przesadzam – pewnie, że w grze trzeba przewidzieć zachowania gracza, dać mu swobodę, możliwość wyboru planszy czy misji. Tworzenie filmu to praca z ludźmi, robisz coś, co żyje, oddycha. Nie da się w to zagrać, ale film ma coś, czego nie posiada gra – serce.