James Cameron
To miał być koszmar. Rozumiecie, on potwór, tyran, człowiek, który wychodzi z wywiadów. Nic dziwnego, że przed rozmową trzęsłem się jak osika. A po? No cóż… Cameron okazał się naprawdę dobrym rozmówcą. Po prostu. Na pytanie, dlaczego tak się go boją dziennikarze, tylko się uśmiechnął. A potem dodał – zapytaj tych, co się boją.
Robert Ziębiński: Do kin właśnie trafiło „Sanctum 3D”, wyprodukowana przez pana opowieść o dramatycznych przeżyciach nurków jaskiniowych. Twórcy filmu nie mogą pochwalić się efektownym dorobkiem, a jednak zdecydował się pan im pomoc. Co zatem musi zrobić młody reżyser czy scenarzysta, aby zaangażować w swój projekt samego Jamesa Camerona?
James Cameron: Nic (śmiech). Autor scenariusza „Sanctum 3D”, Andrew Wight, to mój przyjaciel, nurek, z którym byłem na sześciu ekspedycjach w głąb oceanu. Scenariusz oparty na jego własnych przeżyciach – Andrew o mało nie zginął podczas badania podwodnych jaskiń – napisał wspólnie z innym nurkiem, Johnem Gavinem.
Robert Ziębiński: Czyli trzeba przyjaźnić się z Jamesem Cameronem?
James Cameron: Na pewno trzeba dobrze znać Jamesa Camerona. A poważnie mówiąc: nie jestem człowiekiem, który wyszukuje projekty, by móc się w nie zaangażować. Moja firma nie produkuje cudzych filmów, skupiam się na tym, co siedzi w mojej głowie. Choć zdarzają się wyjątki. Na przykład produkowałem filmy Kathryn Bigelow, między innymi „Dziwne dni”, do których pomagałem pisać scenariusze. Ale tylko dlatego, że wciąż się bardzo przyjaźnimy [Bigelow była żoną Camerona – przyp. red.]. Podobnie jest z „Sanctum 3D”. Z Andrew Wightem znamy się od lat, nakręciliśmy wspólnie kilka filmów dokumentalnych, więc gdy poprosił o pomoc – zgodziłem się, bo od tego są przyjaciele.
Robert Ziębiński: Bez pańskiego nazwiska ten film nigdy by nie powstał?
James Cameron: Na pewno nie byłby tak efektowny i nie miałby tak dobrej promocji. Mam świadomość, co w Hollywood znaczy dziś moje nazwisko.
Robert Ziębiński: „Sanctum 3D” to kolejny film w pańskiej karierze – po „Otchłani” czy „Aliens of the Deep” (Obcy z głębin) – w którym główną rolę odgrywa woda i głębiny. Sam jest pan nurkiem. Co pana fascynuje w zanurzaniu się w głębinach oceanu?
James Cameron: Nie wiem, czy w Polsce znacie cykl podróżniczy Jacques’a-Yves’a Cousteau…
Robert Ziębiński: Znamy.
James Cameron: Gdy byłem nastolatkiem, jego opowieści o podwodnych eskapadach były dla mnie niezwykle ważne i inspirujące. Cousteau pokazywał nam zupełnie inny świat, który de facto znajduje się tuż obok. Poza tym dorastałemw Kalifornii, w sąsiedztwie oceanu. Ostatnio ludzie często pytają mnie, co fascynującego jest w nurkowaniu. Zawsze jestem zdumiony tym pytaniem. Cholera, jesteś pod wodą, dookoła pływają rybki!
Robert Ziębiński: Zapytam pana inaczej – dlaczego my, faceci, w większości lubimy cycki? Bo taka jest nasza natura? Po prostu je lubimy i już.
James Cameron: Dokładnie! Nie da się na to pytanie inaczej odpowiedzieć. Tak też jest z nurkowaniem. Człowiek w łonie matki przebywa w wodzie, woda to nasze naturalne środowisko.
Robert Ziębiński: Wspomniał pan o innym świecie, który odkrywa się podczas nurkowania. Moim zdaniem to klucz do pańskiej fascynacji podwodnym światem. Często w swoich filmach pokazuje pan głębię oceanu wyglądającą jak świat wyrwany z powieści science fiction.
James Cameron: I tu trafił pan w mój czuły punkt. Jestem dzieciakiem lat 60. To był wyjątkowy okres w historii ludzkości. Technologia poszła do przodu. Człowiek wylądował na Księżycu, a między Stanami Zjednoczonymi i ZSRR rozpoczął się wyścig o technologie, które pozwolą odkrywać świat podwodny tak jak kosmos. My, dzieci, przyglądaliśmy się temu z niemą fascynacją, a naszą wyobraźnię pobudzały dodatkowo niezwykle popularne wówczas powieści science fiction i seriale kosmiczne, jak choćby „Star Trek”. Nigdy nie pozbyłem się miłości do fantastyki i to dzięki niej tworzę swoje filmy. Gdy po sukcesie „Titanica” rozpocząłem pracę nad filmami dokumentalnymi o oceanie, odkryłem, że nie potrzeba mi fantastycznych wizji. Kosmiczny świat ukryty jest pod wodą. To naprawdę czysta fantastyka, tyle że w realu.
Robert Ziębiński: Mówi pan o rozwoju technologicznym z lat 60. Pańskie kino także wiele zawdzięcza technologii. Nie byłby pan w stanie pokazać – od „Terminatora” po „Avatara” – tego świata bez zaawansowanej techniki. To paradoks, że technologia pozwala panu tworzyć filmy, które opowiadają, że to właśnie ona przynosi ludzkości zagładę.
James Cameron: Moje filmy nie opowiadają o technologii. To zawsze opowieści o ludziach postawionych w ekstremalnych sytuacjach życiowych. A te bardzo często wynikają ze zbyt wielkiej wiary w technologię. W „Avatarze” rozwój technologiczny zagraża naturze, co nie jest moim wymysłem – wystarczy rozejrzeć się dookoła. W cyklu „Terminatorów” technologia przejmuje władzę nad światem, doprowadzając do wojny nuklearnej, co także nie było moim wymysłem, a raczej odzwierciedleniem lęków pokolenia lat 80., które żyło w cieniu konfliktu między USA a ZSRR. A czy jest ironią to, że potrzebuję techniki, by opowiedzieć o technice? Nie. Kino to twór absolutnie technologiczny. Powieść można spisać na kartce papieru, do skomponowania muzyki wystarczy ołówek i papier, ale nie da się opowiadać historii filmowych bez zaplecza technicznego. Nawet prosty dramat, w którym dwie osoby siedzą na kanapie i rozmawiają o życiu, wymaga dwóch kamer, mikrofonów itp. W przypadku kinowej fantastyki wymagania wzrastają. Ktoś mnie zapytał, po co na „Avatara” wydano miliony dolarów, skoro akcja toczy się w dżungli, a bohaterowie biegają na bosaka. Ano po to, żeby tę dżunglę stworzyć od zera, po to, żeby pokazać świat, jakiego do tej pory w kinie nie było. Na tym polega zabawa w fantastykę.
Robert Ziębiński: Jak przebiegają prace nad „Avatarem 2”?
James Cameron: Dziękuję, bardzo dobrze. Piszę scenariusze do drugiej i trzeciej części. Powinienem skończyć jeszcze w tym roku. Podobnie jak moją powieść, której akcja toczy się na planecie Pandora. Gdy scenariusze będą gotowe, ruszymy pełną parą z produkcją. Druga część powinna trafić do kin w 2014 roku.
Robert Ziębiński: I znow będzie bardzo droga. Czy nie tęskni pan za czasami, gdy efekty specjalne tworzone były z kartonu i styropianu, jak na planie pierwszego „Terminatora”?
James Cameron: Pewnie, że tęsknię. Dlatego czasami realizuję dokumenty. Dla mnie te filmy są najbliższe duchowi partyzanckiego kina niskobudżetowego, od którego zaczynałem karierę. Wtedy 10-osobowa ekipa, mając do dyspozycji kilkaset dolarów plus sprzęt AGD, tworzyła cyborgi i statki kosmiczne. Gdy kręcimy dokument, ekipa liczy maksymalnie 12 osób i przypomina grupę wędrownych Cyganów. Każdy efekt, każde ujęcie kamery to wynik naszej wyobraźni. Ale gdy zabieram się za film kinowy – wytaczam ciężkie działa. Nie liczę każdego grosza, ma być przepych i mają być najdroższe efekty specjalne na świecie, bo publiczność tego wymaga od filmów Jamesa Camerona.
Robert Ziębiński: Ale budżet „Sanctum 3D” to ponad 30 milionow dolarów. Ten film nie kosztował nawet jednej dziesiątej tego, co pochłonął „Avatar”.
James Cameron: To mój sposób na powrót do taniego kina. I zarazem prztyczek w nos hollywoodzkim producentom, którzy twierdzą, że nie da się zrobić filmu 3D za tak marne pieniądze. Otóż da się. W „Sanctum 3D” efekty są niesamowite, a chłopaki używali w tym filmie tych samych kamer, co ja w „Avatarze”. Tyle że w „Sanctum 3D” nie ma kosztownych efektów komputerowych. To dlatego udało się nam zmieścić w skromnym budżecie.
Robert Ziębiński: Pan płynnie i z powodzeniem przeszedł od produkcji niskobudżetowych do najdroższych filmow w historii. Jak to się robi?
James Cameron: Nie ma chyba konkretnej recepty. Liczy się to, że dobre kino niskobudżetowe uczy przywiązania do postaci. Można nie mieć kasy na efekty, a widzowie to wybaczą, jeśli zobaczą świetne postacie i wiarygodną opowieść. To jest sedno kina.
Robert Ziębiński: Po sukcesie pierwszego „Terminatora” napisał pan scenariusz do „Rambo II”. Ale Sylvester Stallone tak go przerobił, że z pańskich pomysłow nic nie zostało.
James Cameron: Może mi pan nie uwierzy, ale wtedy byłem naprawdę biednym, głodującym artystą. Zrobiłbym niemal wszystko, żeby zarobić jakieś pieniądze, a jedną z fuch, jakie dostałem, był scenariusz do „Rambo II”. Rzeczywiście, ja pisałem scenariusz, który trafiał do Sylvestra, a on wszystko przepisywał. Nie mam o to do niego żalu – takie jest przecież prawo gwiazdy. Mój jedyny wkład w ten film to ze dwie strzelaniny, których nie zmienił.
Robert Ziębiński: A dziś by pan pozwolił, żeby gwiazda albo producent ingerowali w pańską wizję filmu?
James Cameron: Dziś? Z moją pozycją? Nie. Co nie zmienia faktu, że nawet będąc supergwiazdą, najdroższym i najbardziej dochodowym reżyserem na świecie, należy słuchać tego, co ma do powiedzenia studio, które film sprzedaje. Oni chcą na nim zarobić i to oni, nie artysta, znają się na sprzedawaniu. Mogę wysłuchać ich uwag, mogę coś zmienić, ale oczywiście nie muszę. I niech pan sobie nie myśli, że jestem aroganckim typem. Nie. Po prostu filmowcy są od kręcenia, studio jest od sprzedawania. Jeśli ich pomysły są sensowne i warte przemyślenia, realizuję je. Ale ostatnie słowo należy do mnie.
Robert Ziębiński: Także w kwestii efektow 3D? Ostatnio szerokim echem w Hollywood odbiła się pańska kłotnia z tworcami „Piranii 3D”. Tak bardzo nie podobały się panu trojwymiarowe krwiożercze ryby?
James Cameron: Ta awantura nie miała nic wspólnego z filmem Alexandre’a Aja, którego nawet nie widziałem. Wystarczył mi koszmarny trailer. W naszym sporze chodziło o zasady. 3D swój wielki rozkwit przeżywało w Stanach w latach 80. Wtedy powstawały masowo takie gnioty jak „Szczęki 3D” czy „Piątek Trzynastego 3D” – tanie, niezbyt wyszukane horrory, które przyciągały do kin widownię efektem trójwymiarowym. Od tamtej pory minęło ponad 20 lat, a nowa technologia 3D nie ma nic wspólnego ze starymi chałupniczymi efektami. Niestety, gdy zapadają decyzje, aby produkować takie filmy jak „Pirania 3D”, kino cofa się o ponad dwie dekady do czasów tandetnych horrorów. Wdałem się w dyskusję z producentami tego filmu, bo wydaje mi się to nie fair względem widzów. Nowe 3D miało wprowadzić kino w nieznane rejony, a nie cynicznie sięgać do kieszeni widza, którego wabi się trójwymiarem, a serwuje mutacje „Szczęk 3D”.
Robert Ziębiński: To chyba naturalne zjawisko. Od „Avatara” rozpoczął się boom na kino 3D i teraz mnóstwo filmów realizuje się w tej technologii.
James Cameron: Ale niewiele z nich jest coś warta. Po prostu nie lubię okradać widzów. My, filmowcy, żyjemy z tego, że ktoś ma ochotę wydać w kinie na nasze filmy swoje pieniądze. Ale w zamian powinien dostać prawdziwy produkt, a nie tani horror rodem z lat 80. Oszukiwanie widza to inwestycja krótkowzroczna, która nic dobrego nie przyniesie.