Luc Besson
W 2007 roku zimą czekałem na wywiad z Lukiem Bessonem pod jednym z warszawskich hoteli. Czas rozmowy wciąż nie był ustalony, ktoś się spóźnił, ktoś nie dojechał. W pokoju, w którym my, dziennikarze, czekaliśmy na rozmowę panowała z bliżej mi nieznanych powodów dość nerwowa atmosfera. Tyle pamiętam okoliczności. Potem był już tylko on – twórca jednego z moich ulubionych filmów, czyli „Nikity”. Ubrany niechlujnie w stary, sprany podkoszulek siedział na kanapie i czekał. Sprawiał wrażenie najmilszego człowieka pod słońcem. Na rozmowę mieliśmy może dziesięć minut. Szybkie pytania, odpowiedzi. Był miły, ale dało się wyczuć, że coś tego faceta gnębi. Wówczas miał dość kina, chciał rezygnować z reżyserii, ale tą rezygnację w głosie usłyszałem dobrze, dopiero spisując wywiad. W hotelowym pokoju nie było na to czasu, bowiem agentka Bessona co chwila otwierała drzwi, informując mnie, ile jeszcze mam czasu. Po jej bodaj czwartym wejściu Besson zaczął machać nerwowo rękoma i podniesionym głosem poprosił, żeby dała nam spokój. Wyszła, ale tylko na chwilę. Niebawem wróciła i kazał nam kończyć. Twórca „Leona zawodowca” uśmiechnął się przepraszająco i obiecał, że dokończymy rozmowę przy innej okazji. Słowa dotrzymał.
Pod koniec 2009 roku (znów zimą) Luc znów był w Warszawie, promując „Artura i zemstę Maltazara”. Jakże miłym zaskoczeniem był fakt, iż pamiętał, jak mam na imię. Nie piszę tego, żeby się chwalić. Raczej po to, żeby pokazać, jak miły i normalny to człowiek. Tym razem mieliśmy więcej czasu, a Besson z roku 2009 był zupełnie inaczej nastawionym do życia facetem. Oczywiście znów miał na sobie stary, sprany czarny podkoszulek i wyglądał, jakby miał alergię na maszynki do golenia. Chociaż dystrybutor filmu zakazał nam rozmów na inne tematy niż jego nowy film, ponad dwadzieścia minut gadaliśmy o innych sprawach. Zestawione ze sobą te dwie rozmowy moim zdaniem ładnie pokazują, jak reżyser poradził sobie z psychicznym dołkiem i odciął się od negatywnych opinii krążących na jego temat.
Mamy rok 2012. Besson wraca do Warszawy promować film „Lady”. I znów powtórka z rozrywki – zakaz rozmowy o czymś innym niż film. Gadamy o wszystkim innym. Dobry to jest rozmówca. Bardzo. Aż z chęcią bym znów się z nim spotkał.
Luc Besson (ur 1959): francuski reżyser, scenarzysta i producent filmowy. Autor otoczonych kultem filmów „Leon Zawodowiec”, „Nikita” i „Wielki błękit”. Jego firma producencka Europacorp to jedno z największych studiów filmowych w Europie. Wyprodukował ponad sto filmów. Pracował z takimi gwiazdami jak Gary Oldman, Bruce Willis czy Jean Reno.
Rozmowa z 2007 roku
Robert Ziębiński: Naprawdę masz zamiar skończyć z reżyserią?
Luc Besson: Kiedy kochasz kobietę, cały czas się dla niej starasz. Dbasz o zdrowie, sylwetkę, chcesz ją zaskakiwać. Jak tego zaczyna brakować, to znak, że coś się kończy. Z kinem jest podobnie. Kocham robienie filmów i związane z tym zamieszanie, ale po 30 latach w biznesie czuję, że nie mam w sobie już takiej siły i pasji jak kiedyś. Boję się, że zacznę się powtarzać. Że nie będę miał już nic do powiedzenia. Dlatego postanowiłem zrobić tylko dziesięć filmów. Czuję się trochę jak sportowiec. Pobiłem kilka rekordów, ale czy kondycji wystarcza na całe życie? Na pewno nie.
Robert Ziębiński: To co będziesz robił?
Luc Besson: Oczywiście produkował, pisał. No i jeszcze muszę nakręcić dwie części „Artura”, a uwierz, że bardzo mi się nie chce.
Robert Ziębiński: Powiedziałeś kiedyś, że twoje dwa ostatnie filmy będą najważniejsze. W takim razie czym są dla ciebie „Angel-A” i „Artur”?
Luc Besson: Jakbyś nie zauważył, jestem strasznie przybity. Bo muszę zrobić jeszcze dwa filmy, w których wszystko na nowo wytłumaczę! A mówiąc poważnie, „Angel-A” to mój najbardziej osobisty film, bo traktuje o pogodzeniu się z samym sobą. Rzecz w tym, że jak kończysz czterdziestkę, musisz w końcu stanąć przed lustrem, spojrzeć na siebie i głośno powiedzieć – nie jestem Bradem Pittem! Naprawdę trudno wytrzymać ze sobą, nie akceptując tego, kim się jest. Wielu moich rówieśników po obejrzeniu tego filmu mówiło mi: „OK…, wszyscy przez to przechodziliśmy!”.
Robert Ziębiński: A „Artur”?
Luc Besson: To moja próba mówienia do najmłodszych o rzeczach ważnych. Dzieci zawsze wierzą ci na słowo, więc na dorosłych spoczywa odpowiedzialność za to, kim będą. W dzisiejszych czasach dzieciaki są zagubione. Nie rozumieją cynizmu świata dorosłych i tego, że dorastamy po to, bo zdobywać pieniądze. Wojny nie wybuchają przez religie, problemy nie biorą się z różnic wiary. Zawsze chodzi o władzę, czyli pieniądze. Tyle że żaden z dorosłych nie rozumie – lub stara się nie rozumieć – że cała władza świata i wszystkie pieniądze i tak nie zabezpieczą go przed śmiercią. Dlatego w „Arturze” opowiadam o życiu na prowincji, potrzebie zwolnienia tempa, no i o miłości, czyli o rzeczach ważniejszych niż władza.
Robert Ziębiński: Czy dzięki „Arturowi” nie czujesz się troszkę Piotrusiem Panem?
Luc Besson: To najmilsza rzecz, jaką mogłem usłyszeć! Dzięki! Kocham Piotrusia Pana, ale wiesz, jestem już dorosły, prowadzę wielką firmę, muszę co miesiąc płacić ludziom pensje. Prawdą jednak jest, że doświadczenia z młodości są dla mnie fundamentem. Pierwszy zawód miłosny, którego doznałem, mając 10 lat, nauczył mnie prawie wszystkiego, co wiem o kobietach i związkach z nimi. Z tego wyrasta „Artur”.
Robert Ziębiński: To twój pierwszy film animowany. Czy masz zamiar konkurować z wytwórniami Pixar i Dream Works?
Luc Besson: Skąd! Disney i Pixar to mistrzowie świata. Poza tym „Artur” stworzony w moim Digital Factory to absolutnie mój głos, moje serce i wolność. Zbyt długo walczyłem o niezależność, by teraz z kimś się ścigać. Przez prawie trzydzieści lat kariery wypracowałem sobie pozycję, która pozwala mi robić takie filmy, na jakie mam ochotę. Gdy miałem chęć na historyczny, zrobiłem „Joannę D’Arc”, po niej skromny czarno-biały, a teraz animację.
Robert Ziębiński: Nadal twierdzisz, że „Joanna D’Arc”, która miała fatalną prasę i była komercyjną porażką, to twój najlepszy film?
Luc Besson: Oczywiście! Nie zrozum mnie źle – nie chodzi o wartość filmu, tylko o to, jak mi się go robiło. Dopiero przy „Joannie” poczułem się dojrzałym reżyserem. Kiedy robisz film, zaczynasz od punktu A, tzn. od pomysłu, by dojść do punktu Z, czyli kina. Ale po drodze wszystko się może schrzanić: może paść scenariusz, zdjęcia, montaż itp. Prosta droga od A do Z staje się wyboista i kręta. W przypadku „Joanny” od początku do końca chciałem zrobić taki film, jaki powstał. To samo dotyczy „Angel-A” i „Artura”.
Robert Ziębiński: A najgorszy?
Luc Besson: Hm… Najmniej podoba mi się „Nikita”. To film, w którym nie udało się wszystko, co mogło się nie udać. Początek był dobry, kręciliśmy scena po scenie i nagle okazało się, że puenta jest do bani. Nic nie pasuje, wszystko się rozłazi. Przerwałem zdjęcia na dwa tygodnie, przepisałem scenariusz i dawaj, od nowa. W końcu jakoś wyszło. Nawet puenta jest niezła. Ale cały czas coś mi w tym filmie nie pasuje. Zamiast od A do Z poszedłem od A do nie wiadomo gdzie.
Robert Ziębiński: Nigdy nie chciałeś poprawić „Nikity”, zrobić nowej wersji?
Luc Besson: Po co?
Robert Ziębiński: Bo jej nie lubisz.
Luc Besson: Tego nie powiedziałem.
Robert Ziębiński: A amerykański remake „Nikity”?
Luc Besson: Miał dużo lepszy scenariusz.
Robert Ziębiński: Nie chciałeś go reżyserować?
Luc Besson: Nie. Pamiętaj, w życiu najfajniej jest, kiedy to inni naśladują ciebie.
Rozmowa z 2009:
Robert Ziębiński: Od 2006 kręcisz bajki dla dzieci, a najnowsza, „Artur i zemsta Maltazara”, niebawem trafi do polskich kin. Co jest w opowieściach o Arturze takiego pociągającego że porzuciłeś dla nich filmy dla dorosłych?
Luc Besson: Żadne dziecko, z którym rozmawiałem, nigdy nie zapytało mnie, dlaczego nakręciłem tyle filmów dla dorosłych. Strasznie samolubny jesteś. Ale mówiąc poważnie – to pytanie do mnie wraca często. Otóż odpowiedź na nie jest prosta. Do filmów dla dzieci paradoksalnie trzeba dorosnąć. Kiedy zacząłem na poważnie interesować się reżyserią i kinem, miałem może dziewiętnaście lat. Nie byłbym wtedy w stanie dobrze skroić opowieści dla dzieci – zresztą z tymi dla dorosłych też mi szło kiepsko (śmiech) – bo wymaga ona wiedzy, która przychodzi z wiekiem. Większość dziewiętnastolatków wie, jak zrobić dziecko, ale o jego wychowaniu niestety nie ma pojęcia. To wymaga czasu i emocjonalnej dojrzałości. Im dłużej jednak otaczasz się dziećmi, im lepiej poznajesz ich wyobraźnię i świat, tym prostsze staje się opowiadanie dla nich historii. Dlatego teraz kręcę filmy dla dzieci – wydaje mi się, że potrafię stworzyć dla nich w kinie atrakcyjny świat.
Robert Ziębiński: A co powiedziały o twoich filmowych bajkach, czyli „Arturze i Minimikach” i „Arturze i zemście Maltazara” twoje dzieci?
Luc Besson: (Besson długo wdycha powietrze, po czym oddycha z ulgą). Na moje szczęście oba im się podobały.
Robert Ziębiński: Chyba nie mogły im się nie podobać.
Luc Besson: Mogły! Choć, nie wiem, jak po tym układałyby się nasze sprawy w domu. (śmiech)
Robert Ziębiński: Podręczę cię jeszcze o twoje animacje dla dzieci. Odniosłem wrażenie, że w pewnym momencie swojej kariery poczułeś się zmęczony kręceniem poważnych czarnych kryminałów jak „Nikita” czy „Leon Zawodowiec”, a bajki stały się dla ciebie pewną formą odpoczynku.
Luc Besson: Nigdy w życiu nie przeżyłem takiej chwili, bo tak naprawdę nigdy nie zakładałem, dla kogo będę kręcił filmy. Każdy mój obraz powstał z wewnętrznej potrzeby zrealizowania go, czy inaczej, nazwijmy to górnolotnie, z miłości do kina. Kiedy kończę film, nie mam nad nim władzy i nie mam pojęcia, kto, w jakich okolicznościach będzie go oglądał. „Leon Zawodowiec” równie dobrze może być w momencie, w którym rozmawiamy oglądany w jakimś domu przez polską dwunastolatkę, a animowano-aktorska pierwsza część „Artura”, w którejś z chińskich prowincji przez siedemdziesięcioletniego Chińczyka. Kręcąc film dla dorosłych, nigdy nie masz pewności, czy nie będą oglądały go dzieci i vice versa. Nie pochwalam oczywiście takiego modelu wychowywania dzieci, według którego pozwala im się w bardzo młodym wieku na oglądanie filmów pełnych przemocy, ale my filmowcy nie mamy na to wpływu. Tak więc reasumując – odniosłeś złe wrażenie. Nie odpoczywam, kręcąc filmy dla dzieci, wprost przeciwnie, to bardzo absorbujące zadanie.
Robert Ziębiński: Dlaczego?
Luc Besson: Bo to zupełnie inna widownia! W kinie dorośli są odrobinę przewidywalni, ale z dziećmi nigdy nic nie wiadomo, bo ich wyobraźnia nie jest skalana schematami myślowymi dorosłych, kodami kulturowymi, wiedzą o filmie, sztuce itp.
Robert Ziębiński: Stephen King napisał kiedyś, że najlepsze filmy dla dorosłych to te, które da się łatwo zamienić na bajki, ponieważ odnoszą się do podstawowych kulturalnych schematów i dotykają naszych najbardziej ukrytych i podświadomych lęków. Przetworzył na nawet bajkę m.in. fabułę „Psychozy” Hitchcocka. Zgadzasz się nim?
Luc Besson: Nigdy nie słyszałem o jego teorii, ale daj mi chwilę pomyśleć. Gdzie on to napisał?
Robert Ziębiński: W eseju poświęconym horrorowi i kinie gatunkowemu „Dance Macabre”.
Luc Besson: Strasznie mi się to podoba – bardzo błyskotliwe. I zgadzam się. Film udany to film, który jest uniwersalny, który oddziałuje na świadomość widza i można go odczytać na różnych płaszczyznach. Weźmy taką „Nikitę” i „Leona Zawodowca” – to nic innego ja bajki o małych dziewczynkach zagubionych w wielkim lesie, czyli we współczesnym mieście. „Wielki błękit” to bajka o chłopcu, który myślał, że jest delfinem. Jestem urzeczony tą teorią.
Robert Ziębiński: Ale kiedy kręciłeś „Joannę D’Arc” nie realizowałeś bajki a jak mi się wydaję poważny film religijny.
Luc Besson: To nie był film religijny, a o religii. Nie jestem osobą wierzącą, dlatego wydawało mi się, że we Francji jestem idealnym kandydatem do opowiedzenia tej historii. Gdy jesteś katolikiem opowiadającym o świętej, masz na nią zupełnie inne spojrzenie niż osoba z zewnątrz. Próbowałem szczerze i w miarę zgodnie z faktami opowiedzieć jej historię, jako widowisko, a nie religijny moralitet.
Robert Ziębiński: Co nie spotkało się z dobrym przyjęciem.
Luc Besson: No, nie.
Robert Ziębiński: Gdy rozmawialiśmy dwa lata temu, z okazji polskiej premiery pierwszego „Artura…”, mówiłeś, że kończysz karierę reżysera na dziesięciu autorskich filmach i będziesz tylko produkował.
Luc Besson: O tych swoich dziesięciu filmach i końcu kariery od roku 2000 roku mówiłem chyba wszystkim. To nie był dobry okres w moim życiu. Czułem, że z każdej strony ktoś na mnie naciska, że mówią mi, jak bardzo zawiódł ich mój ostatni film, czyli wspomniana „Joanna D’Arc”, że powinienem zrobić coś lepszego, coś w stylu „Leona” itp. Byłem całą tą sytuacją zmęczony i przytłoczony. Wtedy też zrobiłem sobie sporą przerwę w kręceniu.
Robert Ziębiński: Coś się jednak zmieniło, bo poza trylogią o przygodach „Artura…”, którą nazywasz jednym filmem, nakręciłeś także rzecz zupełnie nową „Niezwykłe przygody Adele Blanc-Sec” – twój jedenasty film.
Luc Besson: Dziś mówię to szczerze jest zupełnie inaczej – nie interesuje mnie, co, kto mówi, a jeśli dochodzą do mnie negatywne głosy, to wcale się nimi nie przejmuję. Jestem sprawnym reżyserem, nie mówię, że mistrzem świata, ale potrafię kręcić filmy lepiej od innych i tego mam akurat pewność. Wobec czego będę kręcił filmy wtedy, kiedy najdzie mnie na to ochota i nikt mi tego nie zabroni. Oczywiście Luc Besson nie nakręci teraz setki filmów z rzędu. Ale kiedy będzie miał chęć, pomysł i energię zrobi to, na co ma ochotę. Dojrzałem.
Robert Ziębiński: A możesz opowiedzieć coś więcej o „Niezwykłych przygodach…”. Ich premiera będzie dopiero latem 2010 roku.
Luc Besson: Tydzień temu zakończyliśmy zdjęcia, które trwały od lata. Obecnie film jest w fazie post-produkcji. Jego scenariusz oparty został na bardzo, ale to bardzo popularnej we Francji komiksowej serii Jacquesa Tardi. Rzecz dzieje się w Paryżu w latach 20. ubiegłego wieku, ale nie jest to normalny Paryż. Na jego ulicach grasują potwory, latają pterodaktyle i panoszą się szaleni naukowcy. A tytułowa Adele stara się z nimi walczyć. W moim wydaniu jej przygody będą – mam taką nadzieję – przypominały skrzyżowanie „Amelii” z Indianą Jonesem, czyli dużo akcji, masa przygód, ale i żartów, czułości i miłości. Czyste kino rozrywkowe. Czy w Polsce wyświetlano w kinach film „Mikołajek”?
Robert Ziębiński: Tak, niedawno trafił do kin.
Luc Besson: Postać Adele, naszej Indiany Jones w spódnicy, zagrała Louise Bourgoin, która w „Mikołajku” pojawiła się jako kwiaciarka.
Robert Ziębiński: Wracając do „Artura i zemsty Maltazara”, w postać złego i występnego Maltazara w tej części wcielił się Lou Reed. W poprzedniej był to David Bowie. Pracowałeś z dwoma ikonami rocka, a prywatnie przyjaciółmi…
Luc Besson: Oni nie są przyjaciółmi – to duchowi bracia i absolutni geniusze! David musiał odmówić udziału w drugiej odsłonie „Artura”, więc pomyślałem od razu o Lou.
Robert Ziębiński: Trudno było ci przekonać go do udziału w filmie?
Luc Besson: Jestem w tej komfortowej sytuacji, w której niestety nie jesteś ty – dziennikarz. Jako reżyser po prostu skontaktowałem się z jego agentem. Wiem, że to zapewne nie sprawdziłoby się w kwestii wywiadu, bo Lou takowych nie lubi, ale w tym wypadku obeszło się bez problemów. Przyznaję, nasze pierwsze spotkanie nie było zbyt udane. Usiedliśmy naprzeciwko siebie w gabinecie, a Lou na każde zadane pytanie odpowiadał monosylabami. Pomyślałem sobie – czyli to wszystko, co mówią o facecie, który założył The Velvet Underground, to prawda, jest zakichanym introwertykiem. Trochę mnie to przeraziło, bo trudno się współpracuje z kimś, kto zamyka się w sobie. Na szczęście szybko okazało się, że to, co mówią o Lou Reedzie, nie jest prawdą. On po prostu jest typem, który musi się oswoić z ludźmi. Im dłużej pracowaliśmy, tym było lepiej. W efekcie mogę powiedzieć coś, za co zapewne zabiłby mnie, gdyby to przeczytał. Uwaga: Lou Reed to wbrew pozorom cholernie dowcipny i sympatyczny facet. Tylko trzeba z nim postępować delikatnie i spokojnie. Pod koniec zdjęć wyglądał na szczęśliwego. To fajnie widzieć szczęśliwym człowieka, który skomponował tyle ponurych i depresyjnych kawałków.
Robert Ziębiński: „Artur i zemsta Maltazara” kończy się nagle i w najmniej spodziewanym momencie.
Luc Besson: Kończy się tam, gdzie książka.
Robert Ziębiński: Wiem, ale trwa zaledwie dziewięćdziesiąt minut – wydaje się, że dziś w kinie, w którym panuje moda na długie, epickie filmy, mogłeś połączyć dwa tomy w jeden film.
Luc Besson: Teoretycznie mogłem, ale osobiście nie cierpię długich filmów, od których siedzenia w kinie boli cię tyłek. Mało który dorosły jest w stanie usiedzieć na trzygodzinnym filmie, a co dopiero dziecko. To byłaby kinowa masakra. Poza tym takie zamknięcie filmu mi się podoba, wszyscy wstają w kinach i mówią – jak to już? Teraz? Dlaczego?
Robert Ziębiński: To się nazywa wkurzanie widzów!
Luc Besson: To się nazywa budowanie napięcia! Trzecia część trafi niebawem do kin, więc wielkiej przerwy nie będzie.
Robert Ziębiński: Przez to, że nie lubisz długich filmów, skróciłeś oryginalną wersję „Leona Zawodowca” o cały kontrowersyjny wątek z treningiem Matyldy?
Luc Besson: Dokładnie. Ludzie doszukiwali się w tym podtekstów, że niby producent kazał mi wyciąć sceny, w których Leon uczy nieletnią bohaterkę zabijać, że były niemoralne i zawierały podteksty pedofilskie. Nikt mi niczego nie kazał. „Leon” z rozbudowanym wątkiem treningu trwał dwie godziny i dwadzieścia minut. Za dużo na siedzenie w kinie. Więc celowo stworzyłem dwie wersje tego filmu – jedną kinową, drugą wydaną na DVD. I tak wszyscy byli szczęśliwi – widzowie nie wynudzili się w kinie i nic ich nie rozbolało, a jeśli polubili mój film i jeśli mieli na to ochotę, kupowali dłuższą wersję na DVD. Dla mnie układ idealny.
Robert Ziębiński: Mówiąc o układach idealnych – o twojej twórczości pisze się zazwyczaj, że idealnie łączysz kino hollywoodzkie z europejskim. Że jesteś najbardziej amerykańskim z francuskich reżyserów.
Luc Besson: To jest najbardziej wkurzająca opinia o mnie krążąca. Nie mam nic przeciwko ani Hollywood, ani Francji, ale ktoś to mówi o mnie takie rzeczy, a mówi je sporo osób, nie zna ani kina amerykańskiego, ani europejskiego. Bo skąd się wzięły takie określania? Ano z prostego faktu, że tworzyłem kino, które łączyło w sobie akcję, spory budżet z ambicjami, czyli z dobrze zarysowanymi postaciami, niebanalnymi rozwiązaniami fabularnymi itp. Czyli niby każdy, kto próbuje stworzyć dobry film, ma na niego trochę pieniędzy i pomysł na ogranie schematu, czy to sensacyjnego, czy fantastycznego, robi kino amerykańsko-europejskie? Nie sądzę – po prostu robi swój film. A czy realizuje go w Polsce, Francji czy Rosji to chyba nie jest istotne. Już abstrahując od gatunków, budżetów i konstrukcji, moje filmy zarówno te reżyserowane, jak produkowane, od strony produkcyjnej nijak nie można porównać do kina hollywoodzkiego. W Stanach rządzi producent, to on pociąga za sznurki, to on zwalnia reżysera, scenarzystów, zmienia w ostatniej chwili montażystę itp. U nas w EuropaCorp panuje zupełnie inna hierarchia. Królem jest reżyser, to on dostaje pieniądze na zrealizowanie własnej wizji.
Robert Ziębiński: A jak wychodzi mu knot, to co?
Luc Besson: To trzeba się modlić, oby budżet nie pochłonął ciężkich milionów. (śmiech). Ale o tych różnicach mówię zupełnie poważnie. Kiedy produkowałem film „Uprowadzona”, jeden z największych hitów kasowych w USA w 2008 roku, tamtejsi producenci wyrywali sobie włosy z głów. Nie mogli uwierzyć, że pozwoliłem reżyserowi, o którym nie słyszeli, kręcić film ze światową gwiazdą w roli głównej. Co więcej, byli święcie przekonani, że gwiazda też była źle obsadzona, że Liam Neeson nie będzie przekonujący w roli zdesperowanego byłego komandosa. Przyglądałem się tej ich histerii i spokojnie tłumaczyłem. Po pierwsze, Pierre Morel wie, co robi, po drugie, to historia o ojcu, któremu uprowadzono córkę. Liam jest prywatnie ojcem, więc potrafi sobie wyobrazić bezradność i frustrację kogoś, komu odbiera się nagle dziecko. Nie wierzyli. Gdyby mieli jakiś wpływ na moje decyzje, całą „Uprowadzoną” zrobiliby po swojemu. Ale tak się nie stało, a film z budżetem zaledwie 19 milionów zarobił blisko 250.
Robert Ziębiński: Podobno kręcicie drugą część?
Luc Besson: Tak. Właśnie kończymy pisać scenariusz. Nic więcej nie powiem, do kin, jak wszystko dobrze pójdzie, trafi w przyszłym roku.
Robert Ziębiński: A nie jest tak, że tym amerykańskim reżyserem w Paryżu ochrzczono cię, bo produkujesz wielkie hity kasowe kina akcji, jak choćby seria „Transporter” z Jasonem Stathamem.
Luc Besson: Moja firma EuropaCorp przez dziesięć lat swojego istnienia wyprodukowała 75 filmów, raptem dwanaście z nich to czyste kino akcji, to nawet nie jest jedna trzecia tego, co wypuściliśmy na rynek.
Robert Ziębiński: Nie musisz mi tego tłumaczyć, wyprodukowałeś jeden z moich ulubionych filmów, czyli „Nic doustnie” Gary’ego Oldmana – kawał wstrząsającego dramatu obyczajowego.
Luc Besson: Ten film to perła, aż żal bierze, że Gary, który jest aktorem wybitnym, nie kręci nic dalej. Choć z drugiej strony go rozumiem, to była jego trauma, wspomnienia z dzieciństwa, rzecz bardzo bolesna i bardzo szczera. To dobrze, że ktoś ten film docenia i pamięta. Zmierzałem jednak do tego, że EuropaCorp mimo, iż produkuje takie obrazy jak „Trzy pogrzeby Melquiadesa Estrady”, fenomenalny film Tommy’ego Lee Jonesa, który odbił się szerokim echem w Cannes, „Melodię życia” z Gerardem Depardieu czy ostatni francuski hit „Villa Amalia” z Isabelle Huppert, wciąż postrzegana jest przez pryzmat kilku filmów akcji, których założenie polegało na tym, że mają bawić i być efektowne. Najbardziej wkurzają mnie francuscy dziennikarze. Jak przychodzą na wywiad, zwyczajowo ograniczają się do standardowego – Luc chyba się skończyłeś, od lat produkujesz tylko serię „Taxi” i „Transporter”. Opadłbyś z sił, gdybyś musiał wysłuchiwać tych bredni tyle razy, co ja. Więc tak – masz rację ochrzczono mnie amerykańskim twórcą przez ludzi, którym wydaje się, że wyprodukowałem zaledwie kilka mniej lub bardziej udanych filmów akcji. Ale jak już mówiłem, kiedyś tym się przejmowałem, teraz jest mi to obojętne. Robię po prostu swoje.
Rozmowa z 2012 roku
O biografii Suu Lyi, tym, dlaczego „Nikita” jest jego najgorszym filmem, i walce z apatią opowiada Luc Besson.
Robert Ziębiński: Jak widzowie na świecie reagują na twój najnowszy film „Lady”?
Luc Besson: Naprawdę płaczą i to nie jest kłamstwo. A przynajmniej tak było na pokazach, w których brałem udział. „Lady” opowiada historię Suu Kyi, kobiety, którą znają wszyscy z prasy czy telewizji. To, że jest wybitną, wyróżnioną Pokojową Nagrodą Nobla bojowniczką o wolność w Birmie, jest więc wiedzą powszechną. Ale ten film wzrusza nie przez to, że pokazaliśmy w nim jej niezwykłą misję, a to jak Suu Kyi, którą znamy z telewizji, się narodziła.
Robert Ziębiński: To znaczy.
Luc Besson: Pokazujemy jej korzenie, to, jak ukształtowała ją rodzina, kim był jej ojciec (Aung San – zamordowany w zamachu wybitny birmański polityk – przyp. red.). Suu Kyi to kobieta pochodząca z domu, gdzie sprawiedliwość, odwaga i lojalność były czymś tak oczywistym jak oddychanie. Z domu także wyniosła świadomość, że ważnej sprawie, od której zależy życie milionów ludzi, należy i trzeba poświęcić siebie. I ta Suu Kyi, która poświęca męża i szczęście rodzinne dla wolności Birmy, wzrusza ludzi. Mało kto zdawał sobie sprawę z tego, jak wiele poświęciła, aby być tym, kim jest. Kręcąc ten film, pomyślałem sobie, czy byłbym w stanie znieść tyle co ona. Myślałem i myślałem, a potem doszedłem do wniosku, że nie dałbym rady przeżyć. Umarłbym, a ona ze spokojem w duszy pokonała każdą przeciwność losu.
Robert Ziębiński: Kto przekonał cię do tego projektu?
Luc Besson: Michelle Yeoh zadzwoniła i powiedziała: Luc, mam pewien projekt, chciałbyś rzucić okiem. Odparłem, że rzucić, bo na kręcenie nie mam czasu, bo właśnie grzebię w nowym filmie. Przysłała mi scenariusz, przeczytałem i przestałem grzebać w nowym filmie. „Lady” stała się moim nowym filmem.
Robert Ziębiński: Jak specjaliście od wymyślonych historii i wymyślonych bohaterów kręciło się film biograficzny o kimś, kto żyje, jest znany i w każdej chwili może odnieść się do tego, jak został sportretowany?
Luc Besson: Bo ja wiem, czy taki specjalista od wymyślonych historii. „Wielki błękit” oparty był na prawdziwej postaci…
Robert Ziębiński: I „Joanna D’Ark” też. Co jednak nie zmienia faktu, że „Lady” to twój jedyny film o żyjącym współczesnym polityku.
Luc Besson: Tu masz rację. Jak się kręciło? Ostrożnie, bo Suu Lyi wciąż ma wielu politycznych przeciwników, a nasz film mógłby, gdybyśmy pozmieniali fakty, przekręcili jej historię, wyrządzić jej wiele krzywdy. Musieliśmy więc bardzo szczegółowo rekonstruować jej życie, tak aby było jak najbliższe prawdy. Co chyba się nam udało na kilku płaszczyznach. Tej biograficznej, jak i tej detalicznej związanej z jej otoczeniem. Nie mogliśmy wejść do jej mieszkania, w którym była zamknięta w areszcie domowym, więc rekonstruowaliśmy go za pomocą zdjęć satelitarnych, starych rodzinnych fotografii i sprawozdań jej bliskich. Udało nam się to do tego stopnia, że kiedy Michelle Yueh, grająca w filmie Suu Kyi, w końcu ją odwiedziła, powiedziała, że miała déjà vu. Jej dom wyglądał tak samo jak nasz plan. Do tego dzięki uprzejmości ludzi z Birmy, dziennikarzy, ale i także zwyczajnych mieszkańców, otrzymaliśmy dwieście godzin nagrań z występami Suu Lyi. Michelle uczyła się na pamięć jej ruchów, gestów, intonacji głosu, tego, jak patrzyła na tłum. W pewnym momencie, kiedy kręciliśmy sekwencję płomiennej przemowy Suu, część z ekipy zamarła. Mieliśmy na planie wielu Birmańczyków, którzy pamiętali ten dzień, i nagle przestali pracować. Po prostu patrzyli jak zaczarowani w Michelle i myśleli, że to Suu Lyi. To chyba największy komplement, jaki Michelle mogła dostać. Mogę ci się przyznać, że też miałem taki moment, kiedy patrzyłem na Michelle i wydawało mi się, że rzeczywistość jakoś mi się nakłada, że to nie aktorka a prawdziwa Suu.
Robert Ziębiński: Suu Lyi nie siedzi już w areszcie, w wyborach dostała się do parlamentu. Powiedz, widziała film?
Luc Besson: Nie sądzę. Osobiście wręczyłem jej kopię, ale powiedziała, że mimo iż jest wzruszona tym, że ten film powstał, nie obejrzy go. Pewne wspomnienia wciąż są dla niej zbyt bolesne. I to też jest w tej kobiecie niesamowite. Że mimo tego, iż musi być twarda w świecie polityki, wciąż nie utraciła w sobie zwyczajnej ludzkiej wrażliwości.
Robert Ziębiński: Wracając do „Joanny D’Ark”, w światowej prasie pojawiły się głosy porównujące oba te filmy.
Luc Besson: To porównanie jest trochę na wyrost. Bo jak ze sobą porównać zrobiony z rozmachem pełen scen batalistycznych film kostiumowy i skromny dramat o kobiecie, którą za przekonania zamyka się w areszcie domowym? Rozumiem, że ktoś odnalazł gdzieś analogie między losem Joanny a Suu, ale ta analogia jest bardzo wątpliwa i krucha. Jedyne, co je łączy, to to, że przez moment Joanna walczyła o wolność. I to wszystko. Proces Joanny był procesem, w którym miano ustalić, czy była aniołem czy diabłem. Co już samo w sobie jest absurdalne, bo jak można osądzać takie rzeczy. Poza tym ona nie była ani diabłem, ani aniołem. Miała dziewiętnaście lat i była szalona. Mała pogubiona dziewczynka w świecie wielkiej polityki. Nikt się z nią nie liczył i każdy ją wykorzystał: kościół, Anglicy, Francuzi. Suu Kyi jest jej absolutnym przeciwieństwem. Po pierwsze to dojrzała kobieta, ma czterdzieści pięć lat, ma rodzinę, jest odpowiedzialna. Ale przede wszystkim walczy nie siłą a rozumem. No i nie chce władzy, nie chce splendoru. Ona pragnie tylko wolności dla swojego ludu. Jedną rzeczą, która łączy Joannę i Suu, to wiara w zwycięstwo. Tyle że D’Ark wiarę straciła, a Suu wciąż jest wierna sobie i własnym przekonaniom.
Robert Ziębiński: Kolejna niebywale silna kobieta w twoim filmowym świecie.
Luc Besson: A faceci nie są?
Robert Ziębiński: Moim zdaniem nie.
Luc Besson: Bo?
Robert Ziębiński: Bo w swoich filmach zazwyczaj kreujesz światy, w których to kobiety okazują się silniejsze od mężczyzn. Nawet jeśli świat jest zdominowany przez facetów, to i tak w puencie kobiety są górą.
Luc Besson: Może nie we wszystkich, bo np. w „Wielkim błękicie” chodzi tylko o facetów, ale fakt, jest coś na rzeczy. Kobieta, która daje życie, zna tak naprawdę jego wartość. Może i nie jest tak silna jak mężczyzna, nie ma tylu mięśni itp. I właśnie to, że musi radzić sobie w męskim świecie po swojemu, sprawia, że wolę pisać o kobietach niż mężczyznach. W filmie akcji facet wchodzi do baru, rozwala kilku gości i wychodzi. Proste, wiarygodne i możliwe. Kobieta musi załatwiać takie rzeczy po swojemu i to jest najfajniejsze w pisaniu kobiecych bohaterek. Odkrywanie ich siły, determinacji, powodów, dla których robią pewne rzeczy i jak je robią.
Robert Ziębiński: Jak choćby świetnie strzelają…
Luc Besson: Jak „Nikita” i jej kuzynka „Columbiana” (śmiech). Ale już Mathilda z „Leona…” uczyła się, jak przetrwać w świecie okrutnych mężczyzn, a strzelanie wcale tak dobrze jej nie wychodziło.
Robert Ziębiński: Wciąż twierdzisz, że „Nikita” to twój najgorszy film?
Luc Besson: Może nie najgorszy, ale film, który sprawił mi najwięcej trudności. Do tej pory, jak przypominam sobie to, co się działo podczas montażu, mam dreszcze. A zaczęło się idealnie. Scenariusz był dobrze skonstruowany, zdjęcia poszły sprawnie, a w pokoju montażowym zaczęło się piekło. Po prostu poszczególne elementy, które na papierze świetnie do siebie pasowały, tu się rozlazły. Ciąłem, skracałem, kombinowałem, a wciąż nie wychodził z tego płynny film. W końcu musieliśmy zrobić kilka dokrętek. Oczywiście efekt tej pracy jest całkiem w porządku i film wyszedł dobrze, ale nic tego nie zapowiadało.
Robert Ziębiński: A mimo to „Nikita” okazała się hitem. Magia kina?
Luc Besson: Może to magia, może mój brak dystansu do tego, co wtedy robiłem. Dla porównania „Joanna „D’Ark” była przeciwieństwem „Nikity”. Teoretycznie film trudniejszy, bardziej skomplikowany. Trzeba było wymyśleć sposób, jak pokazać objawienia, aby nie śmieszyły publiczności, zmontować o wiele cięższy gatunkowo materiał, ale szło to płynnie i szybko. Kiedy miałem gotowy film, obejrzałem go i byłem z siebie dumny. Kawał dobrej roboty Luc – pomyślałem. Po „Nikicie” myślałem głównie: co za gówno. Ale okazało się, że kawał dobrej roboty w puencie okazał się kinową spektakularną klapą.
Robert Ziębiński: Bo to, czy film będzie hitem czy nie, nie zależy już od reżysera.
Luc Besson: No tak, ale reżyser powinien dać widzowi najlepszy film, na jaki go stać. Przynajmniej próbować. Chciałbym na chwilę wrócić do „Lady” i „Joanny D’Ark”, bo sobie o czymś przypomniałem. To, co paradoksalnie łączy te postacie, to fakt, iż o Joannie napisano około 400 książek w samej Francji, a nikt nigdy z nią nie rozmawiał. O Suu Lyi nie napisano żadnej, bo też nikt z nią nie mógł rozmawiać. Tylko powody braku kontaktu są inne. Ale to taki żarcik.
Robert Ziębiński: Dwa lata temu nakręciłeś film, który w Polsce nie trafił do kin, „Niezwykłe przygody Adele Blanc-Sec”.
Luc Besson: Ale we Francji był wielkim hitem. Za to nie zgadniesz, gdzie ten film sprzedał się w porażający sposób…
Robert Ziębiński: Gdzie…
Luc Besson: W Chinach! Przez długi czas zastanawiałem się, jakim cudem opowieść oparta na francuskim komiksie, który nie jest bardzo popularny poza naszymi granicami, podbiła Chiny. Aż w końcu mnie olśniło. Oni ten film traktują tak samo jak my w Europie ich produkcje w stylu „Przyczajony tygrys, ukryty smok”. Dla nich to powiew egzotyki z Europy. Paryż, początek ubiegłego wieku, panie w kapeluszach, dziwne ubrania. Kompletnie inny świat i tak narodził się mój najbardziej zaskakujący hit.
Robert Ziębiński: A miałeś więcej takich sytuacji? Znaczy momentów, w których odbiór którego z twoich filmów absolutnie cię zaskoczył?
Luc Besson: I tu znów wracamy do „Lady”. Mieliśmy trasę objazdową po Azji, gdzie w różnych krajach pokazywaliśmy nasz film. Pewnego razu trafiliśmy do Korei Południowej. Ludzie zareagowali na ten film bardzo dziwnie, niezwykle emocjonalnie, ale nie mówili o Suu Lyi, ona była dla nich jakby gdzieś z boku. W końcu zapytaliśmy się, o co chodzi, a nasz znajomy powiedział nam, że ludzie w Korei Południowej wciąż mają rodziny w Korei Północnej, z którymi nigdy już się nie spotkają. I dla nich najbardziej poruszające w tym filmie nie była Suu, a sytuacja, w jakiej się znalazła. To, że rozdzielono ją z rodziną, że nie mogła być przy umierającym mężu, nie widziała swoich dzieci. Podział tego małżeństwa stał się dla nich symbolem podziału ich kraju. O takiej interpretacji nigdy nie myślałem.
Robert Ziębiński: Jeszcze parę lat temu ten film nigdy by nie powstał – odgrażałeś się przecież, że odejdziesz na emeryturę, że dziesięć filmów to koniec. „Lady” to twój dwunasty film.
Luc Besson: Kiedy zaczynasz pracę w kinie w wieku siedemnastu lat, to normalne, że w wieku czterdziestu pięciu lat masz wszystkiego dość. To był fatalny okres w moim życiu. Czułem, że z każdej strony ktoś na mnie naciska, że mówią mi, jak bardzo zwiódł ich mój ostatni film, że powinienem zrobić coś lepszego, coś w stylu „Leona”. Byłem zmęczony i przytłoczony. Nie miałem siły wejść na plan. Nie miałem ochoty patrzeć na aktorów i aktorki. Wszystko mnie irytowało.
Robert Ziębiński: A co ci pomogło odzyskać spokój?
Luc Besson: Dystans. Odseparowanie się od reżyserii na dłuższy czas. To trochę jak z człowiekiem, który spędza cały rok w domu, którego ma serdecznie dość, potem wyjeżdża na wakacje, a po powrocie znów lubi swój dom. Musiałem zaczerpnąć świeżego powietrza, oczyścić głowę. I wróciłem. Nie wiem, na jak długo, ale reżyserowanie znów sprawia mi frajdę.