Nick Cave
Od początku wszystko związane z tym wywiadem było dziwne i pokręcone. Najpierw Cave odwołał wywiady 9 września, tym samym odwołując mnie. Potem nagle dowiedziałem się, że wpisano mnie na listę rozmówców dzień wcześniej. Pół godziny rozmowy z Nickiem Cavem w hotelowym pokoju. Czekając na wywiad w hotelu The Gore przy londyńskiej Queensgate, podszedł do mnie organizator rozmów i powiedział: Dobrze że jesteś wcześniej, bo dziennikarz z Rosji nie doleciał, masz więc więcej czasu dla siebie. Szok. Chwila konsternacji. Wyszedłem przed hotel zapalić. Stojąc plecami do drzwi, nie zauważyłem wychodzącego z nich mężczyzny. Stanął za mną. Zapytał o ogień. Odwróciłem się z zapalniczką w dłoni i zamarłem. W różowej koszuli i czarnym garniturze stał obok mnie Nick Cave. Zgolił wąsy. Odpalił swojego skręta i stanął z boku. Pięć minut później siedzieliśmy wspólnie w hotelowej bibliotece.
– Mówisz, że dwa lata starałeś się o wywiad ze mną. No to strzelaj, to twój wielki dzień – powiedział. I tak zaczął się jeden z najbardziej zwariowanych wywiadów, jaki przeprowadziłem.
Robert Ziębiński: Kiedyś powiedziałeś, że „prawie każda piosenka, którą napisałem, wynika z moich osobistych doświadczeń”. Czy twoja nowa powieść „Śmierć Bunny’ego Munro” to także efekt życiowych doświadczeń?
Nick Cave: Nigdy w życiu czegoś takiego nie powiedziałem – to nie są moje słowa!
Robert Ziębiński: To fragment twojej wypowiedzi dla internetowego magazynu „New York Rock”.
Nick Cave: Ktoś coś zdrowo popierdolił.
Robert Ziębiński: Czyli „Śmierć Bunny’ego…” nie ma nic wspólnego z twoim życiem?
Nick Cave: Ma, ale nie w taki sposób, o jakim myślisz. Kiedy postanowiłem poza byciem muzykiem zostać pisarzem, rzecz miała miejsce w latach 80. Trzy lata zajęło mi napisanie pierwszej powieści „Gdy oślica ujrzała anioła”. Trwało to tyle, bo wpływ na to miały różne życiowe czynniki (przez lata Cave był heroinistą – przyp. red). Efekt? Wymuszona, noszona przez lata w sobie powieść. Potem przez dwadzieścia lat nic nie wydałem. Musiałem wewnętrznie dojrzeć, żeby zrozumieć, że pisanie książki, nie musi być toksycznym doświadczeniem. Pisanie „Śmierci Bunny’ego…” było doświadczeniem niezwykle przyjemnym. Powiem więcej, to było coś zupełnie naturalnego – po prostu usiadłem i ją napisałem. W 1989 roku tak bym nie potrafił.
Robert Ziębiński: Na końcu książki dziękujesz reżyserowi Johnowi Hillcoatowi. Pracujecie razem od lat 70. To on reżyserował pierwsze klipy The Birthday Party…
Nick Cave: Dziękuję Johnowi, bo na początku „Śmierć Bunny’ego…” miała być scenariuszem do jego filmu.
Robert Ziębiński: Miał nazywać się „Death of the Ladies Man”?
Nick Cave: W życiu! Skąd ten tytuł?
Robert Ziębiński: Z Internet Movie Data Base.
Nick Cave: Internet kłamie. W każdym razie John chciał, żebym po sukcesie „Propozycji” napisał dla niego kolejny scenariusz. Rzecz miała opowiadać o podróżującym po kraju sprzedawcy i jego śmierci. Niestety mimo nagród i pochwał, jakie zebrał nasz wcześniejszy film, zebranie funduszy na nowy film szło jak po grudzie. Wobec czego w pewnym momencie to John stwierdził, że lepiej będzie, jak przerobię scenariusz na powieść. Na tym polega nasza współpraca od lat – na wzajemnym wspieraniu się. W chwili gdy rozmawiamy, na festiwalu w Wenecji ma premierę najnowszy film Johna, „Droga”, do którego napisałem muzykę. Moim zdaniem film jest doskonały, podobnie zresztą jak książka Cormacka McCarthyego, a Viggo Mortensen świetnie zagrał bezimiennego bohatera.
Robert Ziębiński: Twoja powieść łączy się odrobinę z książkami McCarthy’ego. Obaj piszecie o piekle na Ziemi. W końcówce „Śmierci Bunny’ego…” bohater trafia do piekła.
Nick Cave: Nie wierzę w chrześcijańskie piekło. Znaczy jestem otwarty na to, co czeka nas po śmierci, ale mam okropne przeczucie, że niestety nic tam nie ma.
Robert Ziębiński: Czyli Bunny nie trafia do piekła z demonami?
Nick Cave: To, o czym mówisz, to sekwencje przedśmiertnych halucynacji. Mój bohater jak większość z nas jest wychowany w wierze katolickiej czy chrześcijańskiej, dlatego też jego umysł, który całe życia nasiąkał dogmatami wiary, przed śmiercią tworzy takie a nie inne wizje. Wydaje mi się to logiczne.
Robert Ziębiński: Bóg i dogmaty wiary nie są ci obce. Często przecież podkreślałeś, że Biblia jest twoją wielką inspiracją.
Nick Cave: Najsilniej przemawia do mnie Ewangelia wg św. Marka, bowiem cała przesiąknięta jest obsesyjnym wręcz myśleniem o śmierci Chrystusa. Dzięki temu, że jest podzielona na krótkie rozdziały, czyta się ją niemal jak pulpową powieść, która prowadzi do nieuniknionego końca, czyli śmierci Syna Bożego. Przyznaję, że pisząc swoją książkę, inspirowałem się właśnie tą Ewangelią.
Robert Ziębiński: A czymś jeszcze?
Nick Cave: Przede wszystkim filmem „Walkabout” Nicholasa Roega – to jedna z najlepszych opowieści drogi jakie znam. „SCUM Manifesto”, traktat nawołujący do wykastrowania wszystkich mężczyzn spisany w 1968 roku przez Valerie Solanas – kobietę, która chciała zabić Andy’ego Warhola. Oraz wiersze Johna Berrymana.
Robert Ziębiński: Gdy skończyłem czytać „Śmierć Bunny’ego…”, do głowy przyszedł mi inny tytuł – film Clauda Sauteta „Okruchy życia”.
Nick Cave: Nie znam, a dlaczego?
Robert Ziębiński: To opowieść o mężczyźnie, który ma wypadek samochodowy i w drodze do szpitala rozmyśla o swoim życiu – żonie, kochankach, krzywdach, jakie ludziom wyrządził.
Nick Cave: Kurwa! To moja intryga! Kiedy on to nakręcił?
Robert Ziębiński: W 1970 roku.
Nick Cave: Czyli był wcześniej skubany.
Robert Ziębiński: Trudniej pisze ci się tekst do piosenki czy powieść?
Nick Cave: Piosenkę! Kiedy musisz zamknąć pomysł na tekst w zaledwie kilku wersach, trafia cię szlag! Poza tym nie masz żadnej władzy nad piosenką – nie wiesz, czy będzie dobrze grała z muzyką, czy się spodoba, czy będzie pasowała do całej płyty. Wydałem 14 albumów z The Bad Seeds, cztery z The Birthday Party, płytę z Grindermanem, a wciąż mam problem z pisaniem tekstów. Kobieta jak urodzi czternaścioro dzieci, to ma tak luźną cipkę, że nawet nie orientuje się, kiedy wypada z niej następne. U mnie jest na odwrót. Zamiast mieć gigantyczne rozwarcie, wszystko mi się kurczy, przez co napisanie jednego tekstu czasami przypomina rodzenie arbuza przez maleńką dziurkę – krew, pot i kupa gówna. Z powieścią tak nie jest, bo pisząc ją, nie jestem uzależniony od nikogo. Pierwszy szkic „Śmierci Bunny’ego…” napisałem w sześć tygodni, notując wszędzie, gdzie tylko byłem – w samolotach, poczekalniach, hotelach itp. Wiedziałem, który rozdział jest fajny, który trzeba poprawić, a który wywalić. A z piosenkami tak nie mam – ciągle sprawiają mi ból.
Robert Ziębiński: Zawsze twierdziłeś, że jedną z twoich największych inspiracji literackich był Fiodor Dostojewski. W Polsce czekamy właśnie na nowe tłumaczenie „Braci Karamazow”. Jak myślisz, czy Dostojewski to pisarz, który w XXI wieku trafia jeszcze do młodych ludzi?
Nick Cave: To pytanie jest idiotyczne z jednego, ale zasadniczego powodu. Otóż Dostojewski nigdy nie był i nie będzie pisarzem dla młodych ludzi. Dla mnie osobiście nie „Bracia Karamazow” a „Zbrodnia i kara” to przykład powieści totalnej, absolutnie skończonej. Jest w niej metafizyka, zbrodnia, romans, okrucieństwo. Ale aby zrozumieć Dostojewskiego, trzeba do niego dorosnąć. Być może dzisiejszy szesnastolatek dopiero za szesnaście lat będzie w stanie go zrozumieć. Zresztą szczerze mówiąc, nie mam pojęcia, co teraz czytają nastolatki.
Robert Ziębiński: Dana Browna, właśnie wydaje nową powieść „Ostatni symbol”.
Nick Cave: Czyli pana od „Kodu Da Vinci” – okropieństwo. A o czym jest jego nowa książka?
Robert Ziębiński: O masonach, CIA i zbrodniach, tym razem zero kościelnych wkrętów.
Nick Cave: Problem z Danem Brownem polega na tym, że zupełnie nie szanuję go jako pisarza. Tak się składa, że przeczytałem „Święty Gral, święta krew”, czyli spisaną m.in. przez Michaela Baigenta rekonstrukcję losów Chrystusa i Marii Magdaleny. Nie chce się tu wdawać z szczegóły, czy to prawda czy nie, bo nie to jest tutaj istotne, ale fakt, że Brown ukradł ze „Świętego Grala…” całą intrygę do swojej powieści. To przecież tam opisano dzieci Chrystusa, ich przeprowadzkę do Francji itp. Dla mnie jako pisarza jest nie do pomyślenia, że ktoś może tak bezczelnie przepisać cudzy pomysł i wydać go jako swój. Dlatego go nie szanuję.
Robert Ziębiński: Mówiąc o dziwnych pomysłach – napisałeś scenariusz do filmu „Gladiator 2”, który nigdy nie powstał.
Nick Cave: To było akurat zabawne. Pewnego dnia zadzwonił do mnie facet, który przedstawił się jako Russell Crowe, znany australijski aktor (Cave także pochodzi z Australii – przyp. red.), i zaproponował mi napisanie scenariusza do kontynuacji jednego z największych hitów kasowych ostatnich lat – „Gladiatora”. – Dobra – mówię – ale przecież ty tam zginąłeś. A on na to: To chyba nie stanowi dla ciebie przeszkody. Więc wymyśliłem totalnie odjechaną historię, w której Maximus zostaje unieśmiertelniony i jako wielki wojownik bierze udział w najważniejszych bitwach i wojnach w historii ludzkości – od wojen krzyżowych po współczesność. Wysyłając go do Ridley’a Scotta, wiedziałem, że nic z tego nie będzie, że to za mocne i za pokręcone, ale co tam. Świetnie się bawiłem, pisząc to, poza tym zapłacili mi tyle kasy, że głowa boli (Śmiech).
Robert Ziębiński: Nie żal ci, że tego nie zrealizowano?
Nick Cave: Nie. Każdy, kto chce sobie ten scenariusz przeczytać, może znaleźć go w Internecie.
Robert Ziębiński: Czyli tym razem Internet nie kłamie?
Nick Cave: Tym razem nie. (Śmiech)
Robert Ziębiński: Tego samego dnia w Polsce ukazuje się twoja powieść i nowy album „White Lunar” – kolekcja utworów napisanych przez ciebie do filmów.
Nick Cave: Przeze mnie i Warrena Ellisa, który jest jednym z najlepszych muzyków, z jakimi grałem. Ten podwójny album będzie zawierał wybór fragmentów z różnych ścieżek dźwiękowych, jakie wspólnie skomponowaliśmy, od „Propozycji” przez „Zabójstwo Jesse Jamesa…” po nieznane i niepublikowane utwory z niezależnych produkcji.
Robert Ziębiński: Łatwiej komponuje ci się muzykę do filmu czy na płytę The Bad Seeds lub Grindermana?
Nick Cave: Komponowanie muzyki do filmów uwalnia mnie od pisania piosenek, w których istotna i ważna jest linia melodyczna. Nie muszę tu myśleć o własnym wokalu, a dzięki temu uwalnia się wyobraźnia muzyczna, która na płytach jest ograniczana konwencją rockowego grania. Problem z komponowaniem do filmów jest jeden – otóż im większa jest to produkcja, tym większe są naciski producentów, co jest bardzo frustrujące.
Robert Ziębiński: Tak było na planie „Zabójstwa Jesse Jamesa…” z Bradem Pittem?
Nick Cave: Nie do końca. Ale na pewno patrzono nam tam na ręce z Warrenem bardziej niż gdzie indziej.
Robert Ziębiński: Przez trzydzieści lat pracowałeś z Mickem Harveyem, z którym założyłeś The Birthday Party i The Bad Seeds. W styczniu Mick wyleciał z zespołu – co się stało? Krążyły plotki że The Bad Seeds się rozpadnie.
Nick Cave: The Bad Seeds się nie rozpadło i ma się bardzo dobrze. Kiedy się poznaliśmy z Mickiem, byliśmy dzieciakami. W dodatku nie potrafiłem grać na żadnym instrumencie, wobec czego to Mick był przekaźnikiem moich pomysłów – mówiłem mu o, co mi chodzi, a on z resztą zespołu przekładał to na dźwięki. To się zmieniło w momencie, w którym nauczyłem się grać na pianinie do tego stopnia, że potrafiłem sam skomponować piosenkę od początku do końca. Wtedy też zmieniła się rola, jaką w The Bad Seeds pełnił Mick. Z muzyka stał się bardziej menadżerem, zajmującym się interesami grupy. Z Warrenem sprawa wyglądała zupełnie inaczej – od początku, czyli od albumu „Murder Ballads”, Warren był partnerem do gry, twórczo rozwijał pomysły, wspólnie komponowaliśmy. Wtedy już zaczęły się moje tarcia z Mickiem, które w efekcie doprowadziły do jego odejścia. Muszę to podkreślić – The Bad Seeds to nie tylko Nick Cave i Mick Harvey. To zawsze był kolektyw uzdolnionych muzyków. Przez lata grał z nami Blixa Bargeld, który wniósł gigantyczny wkład w brzmienie grupy. Thomas Wylder czy Martin Casey – oni także są częścią zespołu. Nowym gitarzystą, który zastąpił Micka, jest Ed Kaupper (niegdyś gitarzysta australijskiej punkowej formacji The Saints, na której wzorował się Cave, zakładając swój pierwszy zespół, Boys Next Door – przyp. red.), a z nim The Bad Seeds brzmi tak dobrze jak nigdy.
Robert Ziębiński: To kiedy usłyszymy nowy album?
Nick Cave: Właśnie skończyliśmy nagrywać nowy album z grupą Grinderman, który ukaże się w grudniu, tzw. „świąteczny album” (śmiech), a pod koniec przyszłego roku planujemy nagrać nowy materiał The Bad Seeds.
Robert Ziębiński: Jak to skończyliście nowego Grindermana? Wasz debiut był dla mnie płytą roku 2007!
Nick Cave: Po pierwsze: światowe ogłoszenie – czy to się komuś podoba, czy nie, Grinderman zostanie na scenie jeszcze bardzo długo. To nie był jak pisano jednorazowy wyskok w bok, a regularny nowy zespół, który skończył nagrywać nowy album. Płyta będzie zupełnie inna niż pierwsza. Nie chcę jeszcze zdradzać zbyt wielu szczegółów, ale uważam, że to moja najlepsza płyta od lat. Był plan, żeby na okładce albumu znalazł się masturbujący robak. Niestety nagle uświadomiłem sobie, że robaki nie mają rąk, więc biedaki nie mają się jak masturbować. Dlatego zmieniliśmy koncepcję – teraz będzie tam masturbujący się wilk. Tylko teraz trzeba go kupić i zrobić zdjęcia, jak się masturbuje. Pamiętasz okładkę naszego debiutu?
Robert Ziębiński: Była na niej małpa.
Nick Cave: Dokładnie – ją polewaliśmy wodą, żeby wyglądała na przestraszoną. Wilka zmusimy do masturbacji. (śmiech) Dobra, żartowałem. Mówiąc absolutnie poważnie, na okładce będzie wilk, bo nowy materiał nazywamy wilczą muzyką.
Robert Ziębiński: Nie masz w planach kolejnego duetu? Największą sławę przyniósł ci w końcu duet z Kylie Minogue w „Where the Wild Roses Grow”.
Nick Cave: Z Beyonce.
Robert Ziębiński: Słucham?
Nick Cave: No z Beyonce, a ty myślałeś, że z kim?
Robert Ziębiński: Markiem Laneganem?
Nick Cave: Nie chcę śpiewać z Markiem Laneganem. Męsko-męski duet to nie jest coś, co mi się dobrze kojarzy. (śmiech). Wolę Beyonce – śpiewanie z kobietą jest bardziej stymulujące. (śmiech)
Robert Ziębiński: A Avril Lavigne?
Nick Cave: Skąd ci przyszła do głowy?
Robert Ziębiński: W swojej powieści rozpisujesz się o jej cipce…
Nick Cave: Oj tam rozpisuję!
Robert Ziębiński: Żarty z niej sobie robisz!
Nick Cave: Wypraszam sobie – nigdy nie robie sobie żartów z cipki Avril Lavigne! Chodziło mi raczej o to, że jest ona typem kobiety, za którym Bunny mógłby oszaleć. Młoda, dzika, nieokiełznana, trochę zdzirowata (śmiech). Ideał kobiety dla seksoholika, wobec czego jej wagina jest dla Bunny’ego walhallą cipek. Ideałem sromu, którego nigdy nie posiądzie. Dodam, że osobiście bardzo poważam Avril jako wokalistkę – to zdolna dziewczyna, która z typowo młodzieżowej papki potrafiła zrobić coś wartościowego.
Robert Ziębiński: Bunny wielbi też tyłek Kylie Minogue…
Nick Cave: (Tu zapada grobowa cisza, a Cave długo mierzy mnie wzrokiem. Trwa to dobrą minutę, przez którą myślę, że wywiad właśnie się skończył).
W każdym razie zmierzałem do tego, że podziwiam Lavigne i szanuję, i mam nadzieję, że ten żarcik mi wybaczy. Poza tym podkreślam – czuję wielki respekt do jej waginy.
Robert Ziębiński: Nie męczy cię bycie nazywanym „królem mroku”, „księciem ciemności”, „gothem rocka” itp.
Nick Cave: Pewnie że męczy i irytuje, bo szufladkuje mnie jako faceta, który potrafi mówić tylko ponure rzeczy. Ale mam świadomość, że przez trzydzieści lat kariery zapracowałem na ten przydomek i tego nie zmienię. Mogę się tylko cieszyć, że mnie, kurwa, nie nazywają „Słoneczkiem” albo „Księciem radości”. (śmiech)
Robert Ziębiński: To prawda, że w latach 80. powiedziałeś liderowi Sisters of Mercy, Andrew Eldritchowi, żeby zmienił zawód i przestał grać?
Nick Cave: Kolejna fantazja wyssana z palca. Po co miałbym mu to mówić, zresztą chyba nawet osobiście się nie spotkaliśmy. Może o tym pomyślałem – może nawet na głos. (śmiech). A serio, pamiętam, że w czasach The Birthday Party, Sisters of Mercy mocno kręcili się dookoła nas, ale to tyle.
Robert Ziębiński: Za to spotkałeś Boba Dylana i ciebie, wygadanego mistrza ironii zatkało…
Nick Cave: Bo mnie zaskoczył! Stoję sobie za sceną na festiwalu w Glastonbury, palę papierosa, dookoła pełno błota, a tu nagle pojawia się przede mną mały facecik w kapeluszu i mówi: podziwiam twoją muzykę. Kapelusz miał tak wielki, że nie było widać twarzy, dopiero jak podniósł głowę, to zobaczyłem, że to on – sam Bob Dylan. Zamarłem i tyle. Nie miałem pojęcia, co powiedzieć idolowi z młodości.
Robert Ziębiński: To było w 1998 roku, a dziś dekadę później wiesz, co chciałbyś mu powiedzieć?
Nick Cave: Na pewno podziękować za masę piosenek, które kształtowały mnie, gdy byłem młody. Chciałbym zapytać go o to, o co nigdy nie pytają go dziennikarze – czyli co miał na myśli, komponując niektóre numery. Choć z drugiej strony, jak teraz o tym myślę, to chyba bez sensu – dziennikarze go o to nie pytają, bo on nigdy nie udzieli odpowiedzi. Dobra, wiem, o co chciałbym go zapytać: Hej Bob, jaki jest twój ulubiony kolor? (śmiech).
Robert Ziębiński: Dylan ma 68 lat i pięknie się starzeje – dwie ostatnie płyty świetne…
Nick Cave: Nie zgadzam się, zwłaszcza ta ostatnia „Together Through Life” mi się nie podoba. Nie ma w niej nic z tajemnicy jego dawnych tekstów, jest za to strasznie prosta. Ostatnim albumem Dylana, który lubię, był „Love and Theft”, świetna płyta i masa inspirujących tekstów. Abstrahując od tego, czy lubię jego ostatnie płyty czy nie – absolutnie podziwiam sposób ,w jaki się starzeje. Po tylu latach na scenie ten człowiek wciąż jest w stanie nagrać płytę, która staje się numerem jeden najlepiej sprzedających się krążków w Stanach, a tak było przecież z „Together…”. Też tak chce.
Jeden komentarz
Ciekawy wywiad, dziękuję. Coś tam Nick przemycił o sobie 🙂 …