Anthony Hopkins
Ależ to była frajda. Wypad do Rzymu, tylko po to, żeby spotkać się z sir Anthony Hopkinsem i wrócić do domu. Pamiętam, jak czekałem pod hotelem. Rozmawiałem z dziennikarkami, które wchodziły przede mną. Każda powtarzała jedno – ależ to miły potwór. Hm… sami przyznacie – to nie nastawia optymistycznie. W końcu do holu zszedł agent aktora, zaprosił mnie na górę. Hopkins usadowił się na wielkim patio. Patrzyliśmy na panoramę Rzymu. A potem zaczął wywiad. On ze mną. I powiem Wam, że chwilę zajęło mi przejęcie inicjatywy. Zapis tak jak został opublikowany w 2011 roku w Newsweeku.
Anthony Hopkins: Gdzie znajduje się redakcja polskiego „Newsweeka”? W Krakowie? Warszawie? Gdańsku?
Robert Ziębiński (Newsweek): W Warszawie. Był pan kiedyś?
Anthony Hopkins: Nie. Tak się złożyło, że zawszę ją omijałem. (Hopkins przywołuje asystenta) Kiedy będziemy w Monachium?
Asystent: Najpierw Londyn, potem Paryż, Baden-Baden, Monachium, krótka przerwa i lecisz do Madrytu.
Anthony Hopkins: To w tym okienku upchnij Warszawę. Czas ucieka, proszę pana. W moim wieku warto robić tylko to, na co ma się ochotę.
Robert Ziębiński (Newsweek): A na zagranie złego w nowym Bondzie ma pan ochotę? Tuż przed naszą rozmową znalazłem informację na ten temat w internecie.
Anthony Hopkins: Absolutnie nie. To jakaś bujda wymyślona przez dziennikarzy z tej brytyjskiej szmaty „The Sun”. Nie wpłynęła do nas taka propozycja, a nawet gdyby się pojawiła, i tak rolę bym odrzucił. Nie interesuje mnie granie w Bondzie, nie przepadam za tą serią. Aczkolwiek przyznaję, że 11 lat temu dostałem scenariusz do bodaj „Świat to za mało”, trzeciego Bonda z Brosnanem. Rolę złego odrzuciłem, bo kompletnie mnie nie pociągała. Choć Brosnana lubię. To dobry aktor i przyjemny facet. Mimo to w Bondzie mnie nie zobaczycie. Jest pan katolikiem?
Robert Ziębiński (Newsweek): Jestem ochrzczony.
Anthony Hopkins: Przepraszam, że tak bezczelnie pytam. Z tego, co wiem, wy, Polacy, jesteście bardzo religijnym narodem. Zresztą niebawem będzie beatyfikacja waszego papieża, prawda? Chciałbym tylko polecić panu kilka kościołów, które z czysto architektonicznych względów uwielbiam.
Robert Ziębiński (Newsweek): Skoro wspomina pan kościoły – spotykamy się w Rzymie przy okazji premiery pana najnowszego filmu „Rytuał”. Scenariusz został oparty na prawdziwej historii z życia watykańskich egzorcystów.
Anthony Hopkins: Wczoraj pokazaliśmy film w Watykanie i się spodobał. Powiedzieli nawet, że jest zgodny z faktami i wiarygodnie przedstawia rytuał egzorcyzmu. A to ważne, bo większość filmów o egzorcystach nie spotyka się z przychylnym przyjęciem w Watykanie.
Robert Ziębiński (Newsweek): Za to recenzje w amerykańskiej prasie przychylne nie były.
Anthony Hopkins: Nie czytam recenzji, ale słyszałem, że film został zmiażdżony. Tylko co mam zrobić? Przecież się nie zabiję z tak błahego powodu.
Robert Ziębiński (Newsweek): To nie jest błahy powód. Opinia recenzentów przekłada się na odbiór filmu przez widzów.
Anthony Hopkins: Nigdy nie ma pewności, czy film będzie hitem, czy nie. W historii Hollywood były przecież popularne wśród publiczności produkcje, które zostały kompletnie zmiażdżone przez krytykę i odwrotnie. John Schlesinger opowiadał mi kiedyś historię swojego filmu „Pacific Heights”, thrillera z Michaelem Keatonem w roli głównej. Na pokazie kolaudacyjnym wszyscy byli zachwyceni, producenci gratulowali mu, mówili, że za tę robotę na pewno dostanie Oscara. Jednak gdy film trafił do kin, został zmiażdżony przez krytykę i zignorowany przez widzów. Nie ma się co przejmować recenzjami.
Robert Ziębiński (Newsweek): „Rytuał” to zaledwie czwarty horror w pańskiej długiej karierze.
Anthony Hopkins: O czym pan mówi, jaki horror?! To thriller psychologiczny.
Robert Ziębiński (Newsweek): A „Audrey Rose” to nie horror?
Anthony Hopkins: Thriller. W horrorze zagrałem tylko raz. W „Wilkołaku” z Benicio Del Toro. Ten film także zebrał niepochlebne recenzje, choć niezasłużenie. Reżyser Joe Johnston trafił na plan dopiero w ostatniej chwili. Wyszło mu całkiem nieźle jak na takie okoliczności. Teraz zapyta mnie pan pewnie, dlaczego nie gram w horrorach?
Robert Ziębiński (Newsweek):Szczerze mówiąc, taki miałem plan.
Anthony Hopkins: No to pana ubiegłem. Nie gram i już. Nie przepadam za takimi historiami.
Robert Ziębiński (Newsweek): A za jakimi pan przepada? Co musi mieć scenariusz, aby w filmie zagrał Anthony Hopkins?
Anthony Hopkins: W moim wieku nie szukam już niezwykłych projektów. Zabieganie o karierę to domena młodych. W tym roku skończyłem 73 lata, szukam ciszy i spokoju. Dlatego częściej odrzucam scenariusze, niż je biorę. Nie chce mi się latać po świecie, mieszkać przez pół roku w przyczepach i hotelach, wracać do domu na miesiąc i znów ruszać w trasę. (Hopkins przywołuje asystenta) Ile scenariuszy odrzuciliśmy wczoraj?
Asystent: Pięć.
Anthony Hopkins: Widzi pan, nie zagram w pięciu filmach. Ale wracając do horrorów. Uwielbiam „Dziecko Rosemary” Romana Polańskiego, świetnie zmontowany film, niezwykle nastrojowy, mroczny. I to chyba wszystko, co przychodzi mi do głowy.
Robert Ziębiński (Newsweek): A jakie scenariusze pan lubi?
Anthony Hopkins: Nie powiem nic odkrywczego – scenariusz musi mnie wciągnąć, mieć dobrze napisane, naturalne dialogi. Poza tym, niech mi pan uwierzy, kompletnie nie interesuje mnie kino. Praktycznie nie chodzę na filmy, a z całego tegorocznego zamieszania oscarowego obejrzałem dwa – „Czarnego Łabędzia” i „The Social Network”. Marne osiągnięcie jak na faceta, który żyje w branży, prawda?
Robert Ziębiński (Newsweek): Doskonale pana rozumiem. Sam nie czytam prasy, chociaż dla niej pracuję.
Anthony Hopkins: Właśnie. Kto powiedział, że aktor musi oglądać filmy. Znam znacznie przyjemniejsze zajęcia.
Robert Ziębiński (Newsweek): Na przykład malowanie i komponowanie?
Anthony Hopkins: Uwielbiam malować, głównie pejzaże. Wychodzi mi to całkiem nieźle, bo są pokazywane w dużych galeriach. Komponowanie to też moja pasja. Zrobiłem muzykę do trzech swoich filmów, czasami występuję na żywo. I jeszcze jedzenie. Na świecie nie ma nic lepszego niż dobry obiad.
Robert Ziębiński (Newsweek): W Polsce mamy teraz mały festiwal Anthony’ego Hopkinsa. W kinach można oglądać najnowszy film Woody’ego Allena „Poznasz przystojnego bruneta”, 1 kwietnia wchodzi do kin „Rytuał”, a na DVD po raz pierwszy ukazał się w naszym kraju „Bunkier”…
Anthony Hopkins: …w którym zagrałem Hitlera! Pamiętam ten film, dostałem za niego nagrodę Emmy. Jezu, to było ze 30 lat temu! Rola Adolfa Hitlera nie była zbyt trudna, bo pamiętam czasy, kiedy żył. Miałem dwa lata, gdy wybuchła II wojna światowa, a siedem, gdy się skończyła. Pamiętam strach przed Niemcami, bombardowania Walii, gdzie dorastałem. Gdy producenci złożyli mi ofertę zagrania Hitlera, te wspomnienia powróciły. Dlatego powiedziałem producentom: „Wchodzę w to”.
Robert Ziębiński (Newsweek): Niektórzy aktorzy bali się grać Hitlera, bo ich zdaniem to niebezpieczne.
Anthony Hopkins: Brednie. Aktorzy powinni mniej myśleć, a więcej pracować. Rola to rola. Robota jak każda inna. Dziś jesteś Hitlerem, jutro Hamletem, a pojutrze robotnikiem w fabryce. Ludzie, którzy twierdzą, że rola to coś więcej, powinni się leczyć.
Robert Ziębiński (Newsweek): Zdaje się, że nie traktuje pan aktorstwa jak misji?
Anthony Hopkins: Musiałbym na głowę upaść. Kino to sztuka jarmarczna, kuglarstwo. Wie pan, na czym polega moja robota? Na wygłaszaniu kwestii. Wstaję rano, ubieram się, jadę do roboty, wkładam kostium, mówię kilka zdań, potem mam przerwę na lunch, wracam na plan, znów mówię, zdejmuję kostium i wychodzę. To wszystko. Nie ma w tym głębi ani mądrości. Ot, robota jak każda inna.
Robert Ziębiński (Newsweek): Każdy mógłby ją wykonywać?
Anthony Hopkins: Pewnie, że nie każdy. Nie każdy potrafi pisać, prowadzić samochód czy piec chleb. Co nie zmienia faktu, że granie w niczym nie różni się od jeżdżenia samochodem. To też mechaniczna czynność. Denerwują mnie ci wszyscy nadęci aktorzy, którzy mają misję, twierdzą, że ich role zmieniają świat, protestują przeciwko wojnom i tym podobne. A kogo to obchodzi? Kino nie zmieni świata. A ci wszyscy wielcy aktorzy kiedyś umrą i co im przyjdzie z wielkich ról? Nic. Leonardo da Vinci nie żyje, nie czerpie korzyści ze sławy. Ważne, żeby swoją robotę robić dobrze, kończyć ją i iść do domu. Gdy wracam do domu, przez próg nie przechodzi sir Anthony Hopkins, laureat Oscara i wielu innych prestiżowych nagród. Próg przekracza Tony, facet, który na razie żyje, ale za 10 lat może już go nie być. Życie jest zbyt krótkie na rozbuchane ego.
Robert Ziębiński (Newsweek): Jednak Hollywood to kwintesencja rozbuchanego ego gwiazd, którym się wydaje, że rządzą światem.
Anthony Hopkins: Pamiętam, jak fatalnie pracowało mi się na planie „Drakuli” Francisa Forda Coppoli. Wszyscy tam mieli gigantyczne ego, krzyczeli na siebie, obrzucali się wyzwiskami, obrażali jak dzieci, trzaskali drzwiami od przyczep i godzinami nie wychodzili. Zdjęcia ciągnęły się w nieskończoność. Tymczasem tuż za studiem koczowali bezdomni. W końcu nie wytrzymałem i powiedziałem pewnemu młodemu aktorowi: „Dorośnij! Idź do tych ludzi i przekonaj się, ile jesteś dla nich wart”. Niestety, w większości przypadków próba uświadomienia komuś w Hollywood, że nie jest osobą wybitną, zazwyczaj kończy się katastrofą. Zadufana w sobie gwiazda prawie zawsze zaczyna starą mantrę: nie rozumiesz mnie, jestem artystą, to, co robię, to sztuka. Gówno, nie sztuka. To zabawa, sztuczki, za które płacą wielkie pieniądze.
Robert Ziębiński (Newsweek): Gdy ktoś za jedną rolę dostaje 20 milionów dolarów, to woda sodowa może mu uderzyć do głowy.
Anthony Hopkins: Otóż nie może. Powinien być normalny, nie myśleć o sobie w boskich kategoriach – to raz. Dwa, to jeśli ktoś zarabia tak gigantyczne pieniądze, nie powinien marudzić. A tymczasem jeden z najpopularniejszych i najdroższych amerykańskich aktorów obecnie chodzi po przyjęciach i płacze, opowiada o swoich problemach i o tym, jak niesprawiedliwie traktuje go życie. Czasami myślę, że najlepszą fuchą w Hollywood jest zawód psychiatry.
Robert Ziębiński (Newsweek): Czy to z pańskiego dystansu do zawodu wynika dobór ostatnich ról? „Wilkołak”, ksiądz egzorcysta, frustrat u Allena i wreszcie wkrótce Odyn w adaptacji komiksu „Thor”. Każda z tych postaci to bardziej zabawa niż poważna rola, jaką był na przykład kamerdyner z „Okruchów dnia”.
Anthony Hopkins: Mam 73 lata i nie zamierzam się ścigać z samym sobą. Teraz się bawię. Z Woodym Allenem wiąże się urocza anegdota. Otóż poznaliśmy się w 1988 roku, rozmawialiśmy, ale wtedy nie miał dla mnie żadnej roli. Powiedział, że zadzwoni, i tyle. Aż tu nagle, ponad 20 lat później dzwoni Allen i mówi: „Wysłałem ci scenariusz, zagrasz?”. No i zagrałem.
Robert Ziębiński (Newsweek): Powiedział pan niedawno: „Cieszę się,że nie jestem młody”.
Anthony Hopkins: Za nic w świecie nie chciałbym cofnąć się o 40 lat, przeżywać tych wszystkich rozterek, znów stać się kłębkiem nerwów. Dziś najbardziej cieszy mnie cisza. I starość.
Robert Ziębiński (Newsweek):A gdyby jednak cofnąć czas, zagrałby pan jeszcze raz Hannibala Lectera w „Milczeniu owiec”? Dziś wiele osób utożsamia pana tylko z tą rolą.
Anthony Hopkins: A co mnie obchodzą ci ludzie. To była robota. Miałem pomysł, jak zagrać psychopatę, i tyle. Fakt, że nikt wcześniej nie wpadł na to, by zamiast miotać się po ekranie, być powściągliwy i zimny, to zupełnie inna bajka. Nie jestem przywiązany do tej roli. Nie sądzę, że jest najlepsza w moim dorobku. Czasem żal mi tylko, że ludzie pamiętają ją tak dobrze. To, niestety, oznacza, że inne produkty firmy Anthony Hopkins nie były w pełni udane.
Robert Ziębiński (Newsweek): Pańska ulubiona rola to…
Anthony Hopkins: Burt Munro z „Prawdziwej historii”. Prosty facet, proste, cudowne i ciepłe życie. Jego jedyną życiową pasją były motocykle i bicie kolejnych rekordów prędkości. Podobało mi się jego podejście do życia. Poza tym na koszt wytwórni poleciałem do Nowej Zelandii i jeździłem na tych niezwykle szybkich motorach. To była frajda. I niech pan to sobie zapamięta – frajda w życiu jest najważniejsza, bo i tak umrzemy. A teraz niech pan już zmiata oglądać Rzym i spokojnego lotu do Polski.