Sir Roger Moore - wywiad

Sir Roger Moore – Całe życie byłem permanentnie żonaty

Prawda jest taka – nigdy nie poznałem faceta, który nie chciałby być przez moment James Bondem. Wychowywaliśmy się na filmach o przygodach 007, fascynowaliśmy jego gadżetami, zazdrościliśmy kobiet. Tak miała większość z nas. Jeśli więc szanowna czytelniczko twój mąż, chłopak, kochanek lub przyjaciel twierdzi, że Bond nigdy go nie ruszał – zwyczajnie kłamie.

Moim pierwszym Bondem był „Goldfinger”, nigdy nie zapomnę tych zabójczych kapeluszy podobnie jak Pussy Galore…  Ale do rzeczy. Od dłuższego czasu chodził mi po głowie (jak niejednemu dziennikarzowi zapewne) pomysł, aby zmontować książkę z wywiadami z aktorami odtwarzającymi rolę 00. Pomysł ambitny i nawet niegłupi. Zamiast jednak wprowadzić go w życie (jak większość dziennikarzy), długo o nim myślałem. Mijały miesiące, lata, książka z Bondami stawała się bytem funkcjonującym tylko w wyobraźni, aż tu nagle… 

W 2009 roku na samym początku odkryłem, że Sir Roger Moore wydał autobiografię. Nie miałem pojęcia, czy ktoś w Polsce kupił do niej prawa ani czy jest dobra. Po prostu odruchowo wszedłem na stronę brytyjskiego wydawcy, znalazłem adres emailowy agenta Moore’a i na szybko spreparowałem kilka zdań z prośbą o wywiad.

Trzy dni później w poczcie znalazłem odpowiedź: „Super. Roger bardzo się ucieszył. Zadzwoń do niego do jego szwajcarskiej posiadłości we wtorek o 19.15”. Poniżej podano numer telefonu.

A potem sprawy potoczyły się lawinowo i nawet nie zauważyłem, a już próbowałem nie zadławić się obgryzionymi ze stresu paznokciami, gdy w słuchawce usłyszałem głos: „A to ty. Poczekaj ściszę telewizor”. To były pierwsze słowa, jakie powiedział do mnie James Bond. Resztę możecie przeczytać poniżej. Przyznaję jedno, mimo iż Roger Moore skończył wtedy już ponad 80 lat, nie stracił ani wigoru, ani poczucia humoru. Po wszystkim rzucił: Wiesz co, masz mój prywatny numer, jakbyś coś jeszcze chciał, dzwoń, ale nigdy przed 19.00 bo wtedy jestem na stoku. Nie zadzwoniłem. Numer mam wciąż zapisany, ale teraz nikt go już nie odbierze. A co do książki z Bondami… Rozochocony otwartością Sir Rogera, zacząłem pisać jak szalony do wszystkich Bondów. Żaden nie odpisał. Poza jednym. Agentka Seana Connery’ego odpisała bardzo grzecznie: Sean jest już na emeryturze i choć bardzo dziękuje za to, że polscy dziennikarze o nim pamiętają, niestety nie będzie już udzielał wywiadów

Sir Roger Moore (1927-2017): Chociaż w swojej karierze wcielał się w różnorakie postacie – od niemieckiego oficera w „Ucieczce na Atenę”, przez zblazowanego angielskiego arystokratę w „Akcji na Morzu Północnym”, po najemnika w „Dzikich gęsiach” – świat na zawsze zapamięta go jako Jamesa Bonda. No i może „Świętego”. Zagrał w osiemdziesięciu filmach, w tym takich przebojach jak „Złoto” czy „Wilki morskie”. Na początku kariery parał się także reżyserią. Zrealizował m.in. 9 odcinków „Świętego”.

 

Bond aż tak strasznie nie zmienił mi życia, ale na pewno je usprawnił, bo w końcu zagwarantował płynność finansową (śmiech)

Sir Roger Moore

Robert Ziębiński: Sir, czy trudno jest być ikoną popkultury? Przecież za każdym, gdy ktoś mówi Roger Moore, myśli James Bond.

Sir Roger Moore:  Wszyscy myślą, że wcielenie się przeze mnie w postać superszpiega musiało drastycznie zmienić moje życie. Otóż, zapewne rozczaruje to wiele osób, ale nie – Bond aż tak strasznie nie zmienił mi życia, ale na pewno je usprawnił, bo w końcu zagwarantował płynność finansową (śmiech). To naturalne przecież, że aktor, który zagrał kilka razy Bonda, jest z tą rolą utożsamiany. No cóż, na swoją obronę mogę tylko powiedzieć, że podobno istnieją w Wielkiej Brytanii osoby, które mówiąc Roger Moore, myślą „Ivanhoe”. (śmiech). Zaznaczam – podobno.

Robert Ziębiński: Znaczy, nie przeszkadza Panu, że zaszufladkowano Pana jako Bonda?

Sir Roger Moore: Nie mam ani o to żalu, ani mi to nie przeszkadza. Zresztą musi pan przyznać szczerze, że chyba lepiej jest zostać zapamiętanym przez kolejne pokolenia jako James Bond niż, dla przykładu, odtwórca roli Adolfa Hitlera. Dobrze się będę ludziom kojarzył, a to ważne.

Robert Ziębiński: I będzie się Sir kojarzył także ze świetną książką. Wspomnienia „Nazywam się Moore, Roger Moore” autentycznie wzruszają i bawią na zmianę.

Sir Roger Moore: Miło to słyszeć. Trochę czasu zajęło mi ich napisanie.

Robert Ziębiński: Bał się Pan zmierzyć z przeszłością?

Sir Roger Moore: Nie, tu raczej chodziło o brak motywacji. Od dłuższego czasu moja żona, córka wisiały nade mną, powtarzając – młodszy już nie będziesz, weź się w garść i w końcu spisz te swoje wspomnienia. I tak chodziły za mną, chodziły, aż w końcu wychodziły. Dwa lata temu, bodaj w listopadzie, usiadłem i zacząłem pisać, i nie przestawałem, póki nie skończyłem.

Robert Ziębiński: Wrócę jednak do swojego pytania – nie bał się Sir konfrontacji z przeszłością? Łatwo było wybrać się na taką wycieczkę przez własne życie?

Sir Roger Moore: Nie było to łatwe, ale w efekcie bardzo przyjemne. Podczas pisania nagle uświadomiłem sobie, że nie mam większych problemów z przypomnieniem sobie tego, co robiłem jako człowiek dorosły, ale dzieciństwo nagle okazało się czarną dziurą. Żeby coś z niego sobie przypomnieć, przeglądałem daty, próbowałem układać wydarzenia chronologicznie. Największy problem miałem z rodzicami. Oboje nie żyją od dawna i zupełnie zamazali mi się w pamięci. I kiedy myślałem, że nic o nich sobie nie przypomnę, stało się coś dziwnego – zaczęli mi się śnić. Co noc przez kilka miesięcy, a do tej pory nigdy mi to się nie zdarzało.

Robert Ziębiński: To brzmi jakby przeprowadzili Pana przez dzieciństwo.

Sir Roger Moore: Bo trochę tak było. Reasumując – nie bałem się wyruszyć w podróż przez własne życie. A skoro panu się tak książka podobała i wielu innym osobom, które ciepło o niej mówiły, znaczy to tyle, że się opłaciło w tę podróż wybrać.

Do dziś się dziwię, że ktoś uwierzył w plastikowe palmy, wysypany piasek i podpisy np. Wyspy Bahama, ale tak to wtedy wyglądało

Sir Roger Moore

Robert Ziębiński: To może teraz dla wybierzmy się w krótką podróż przez Pana życie i karierę?

Sir Roger Moore: Proszę bardzo.

Robert Ziębiński: Młody, przystojny Roger Moore zaczynał karierę od bycia modelem?

Sir Roger Moore: No nie do końca. Gdy zgodziłem się na sesje fotograficzne jako model, byłem wówczas próbującym się przebić młodym aktorem. Z czegoś trzeba było żyć, a to były stosunkowo łatwe i niewymagające specjalnych zdolności pieniądze.

Robert Ziębiński: Próbował Sir jako młody mężczyzna odnieść sukces równocześnie w Stanach Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii.

Sir Roger Moore: Trochę przypominało to siłowanie się. Dostawałem małe role w Stanach u boku wielkich wówczas gwiazd, jak choćby w „Kiedy ostatni raz widziałem Paryż”, gdzie zagrałem z Elizabeth Taylor, ale to wciąż było za mało, aby zostać zauważonym. Wtedy, to był bodaj 1958 rok, zaproponowano mi tytułową rolę w historycznym serialu „Ivanhoe”. Kręcony był w Wielkiej Brytanii, więc wróciłem do domu, grałem w nim przez rok i chociaż odniósł on spory sukces, wróciłem do Stanów, by pojawić się w dwóch westernowych serialach „The Alaskans” i w „Mavericku”.

Robert Ziębiński: No właśnie – mało kto pamięta, że słynny James Bond grywał również i w westernach.

Sir Roger Moore: Bo też i nie ma o czym za bardzo pamiętać. W 1962 roku dostałem propozycję zagrania Simona Templara, czyli Świętego, i tak naprawdę od tej chwili moja kariera rozpoczęła się na dobre.

Robert Ziębiński: Zanim przejdziemy do „Świętego”, podręczę jeszcze Pana o Amerykę i Wielką Brytanię. Zaczynał Pan w latach 50., czyli złotych czasach Hollywood, czym różniła się praca tam od pracy w Europie.

Sir Roger Moore: Podstawowa różnica to wielkość i jakość studiów filmowych. W Ameryce byli tacy potentaci jak MGM, Warner Bros, Columbia, 20th Century Fox, którzy nie dość, że posiadali gigantyczne studia i niemal nieograniczone możliwości realizacji filmów, to jeszcze współpracę z aktorami opierali na systemie kontraktowym, czyli jeśli podpisywałeś umowę z danym studiem, stawałeś się jego własnością. W Wielkiej Brytanii wyglądało to zupełnie inaczej, bardziej swojsko. Nie mieliśmy tak wielkich studiów filmowych, bo takie Pinewood czy Denham, czy Ealing za cholerę nie miało jak konkurować z powiedzmy MGM. Do tego w Hollywood zawsze nadrzędnym celem każdego producenta było kręcenie filmów i zarabianie na nich. Dlatego też całe życie aktora, jak i każdej innej osoby z branży kręciło się tylko dookoła Hollywood i osób zaangażowanych w filmy. U nas pod tym względem zawsze panowała większa swoboda i bardziej powiedzmy rodzinna atmosfera.

Robert Ziębiński: Oglądając „Świętego”, widać, że świetnie się bawiliście na planie.

Sir Roger Moore: Bo to w ogóle był zabawny serial. Przyjemny, lekki, postać urocza i sympatyczna. Oczywiście spięcia czy konflikty się zdarzały, bo to nieuniknione, gdy przez kilka lat pracujesz w gronie tych samych osób, ale ogólnie „Święty” był bardzo przyjemną zabawą. W dodatku mieliśmy strasznie ograniczony budżet, a wobec tego, że Templar podróżował po świecie i rozwiązywał zagadki kryminalne w różnych zakątkach globu, musieliśmy je najczęściej budować w studiu. Do dziś się dziwię, że ktoś uwierzył w plastikowe palmy, wysypany piasek i podpisy np. Wyspy Bahama, ale tak to wtedy wyglądało.   

Robert Ziębiński: Serial debiutował w telewizji w tym samym roku, co pierwszy Bond, „Dr No”. Odnoszę wrażenie, że w pewnym momencie konkurowaliście ze sobą – Simon Templar i James Bond, w niektórych odcinkach pojawiały się nawet jawne aluzje do Bonda, jak choćby bandyci tłumaczący się Simonowi, że złoto ukradli Goldfingerowi.

Sir Roger Moore: Te zabawy były nieuniknione, bo obie postacie były do siebie bardzo podobne. Obie miały literackie pierwowzory – Święty u Leslie Charterisa, Bond u Fleminga i obie generalnie walczyły ze złem. Tyle że Bond był bardziej zawodowym zabójcą niż dżentelmenem, a Święty takim dowcipnym harcerzykiem, który nie zabijał, ale za to z klasą i gracją walił wrogów po twarzy. Poza tym serial, podobnie jak filmy z Bondem, stawał się coraz bardziej popularny i naturalną koleją rzeczy było, że zaczynał z Bondem konkurować. Ale żarty, o których pan mówi, nie były złośliwe – raczej takie miłe zaczepki, że znamy, zauważamy i się uśmiechamy.

Robert Ziębiński: Jedenaście lat później sam stał się Pan Bondem.

Sir Roger Moore: I przyszło mi to z łatwością.

Robert Ziębiński: To znaczy?

Sir Roger Moore: Tak jak mówiłem, Templar i Bond to postacie do siebie podobne, więc nie było dla mnie zbyt wielkim problemem wcielenie się w Bonda. Zresztą pierwsze przymiarki do tej roli miałem kilka lat wcześniej, gdy Sean Connery chciał pierwszy raz zrezygnować, tyle że ja wtedy kręciłem z Tonym Curtisem „Partnerów” i nie miałem czasu dla Bonda.

Z kobietami nigdy nie miałem problemu. Zresztą całe życie byłem permanentnie żonaty

Sir Roger Moore

Robert Ziębiński: A kobiety Sir? Po tym jak stał się Jamesem Bondem musiały namiętnie Pana uwodzić?

Sir Roger Moore: Z kobietami nigdy nie miałem problemu. Zresztą całe życie byłem permanentnie żonaty.

Robert Ziębiński: Ale fanki o tym nie zawsze wiedziały.

Sir Roger Moore: A to już był ich problem (śmiech).             

Robert Ziębiński: Dowcip to coś, co Pan wniósł do postaci Bonda. Filmy z Pana udziałem były lekkie, z dużą ilością gagów – jak choćby ten ze „Szpiega, który mnie kochał”, w którym wypływał Pan samochodem amfibią z morza i wyrzucał przez okno rybkę, która jakimś cudem wpłynęła do samochodu. 

Sir Roger Moore: Pamiętam tę scenę, wymyśliliśmy ją z ekipą na plaży w Sardynii. Gagi w Bondach, w których zagrałem, powstawały w dużej mierze w spontaniczny sposób, jak ten z rybką. Bo skoro Bond płynie amfibią, to dlaczego nie może wyrzucić przez okno rybki? Zresztą taki był mój pomysł na Bonda – z przymrużeniem oka. Jedną z moich ulubionych kwestii to dialog napisany dla mnie specjalnie przez Toma Mankiewicza z „Człowieka ze złotym pistoletem”. Jest tam taka scena, gdy opieram się na strzelbie, mierzę nią w krocze pewnego typa i mówię: „Mów teraz albo na zawsze trzymaj się za ptaka”. Nie wiem, dlaczego akurat ten, ale strasznie go lubię.

Robert Ziębiński: A Pański ulubiony Bond?

Sir Roger Moore: Ten, o którym już rozmawialiśmy, „Szpieg, który mnie kochał”.

Robert Ziębiński: Dlaczego akurat ten?

Sir Roger Moore: Lewis Gilbert, który reżyserował ten odcinek, był świetnym facetem – profesjonalnym reżyserem, ale też i prywatnie strasznie bliską mi osobą, poza tym myślę, że udało nam się w „Szpiegu…” właśnie idealnie zrównoważyć żarty z poważną konwencją.

Robert Ziębiński: Nowy Bond, mam na myśli „Quantum of Solace”, nie ma w sobie nic z lekkości Pańskich filmów.

Sir Roger Moore: Owszem, to mroczne kino, ale wydaje mi się, że dzisiejsza publiczność po prostu takiego Bonda potrzebowała.

Robert Ziębiński: Podoba się Panu?

Sir Roger Moore: Szczerze mówiąc, nie mam zdania. Ale rozmawiałem z Danielem Craigiem i wiem, że on tęskni za odrobiną dowcipu w Bondzie, więc jest spora szansa, że lekki ton znów w cyklu zagości.

Robert Ziębiński: Mam taką nadzieję, bo w poważnym wydaniu James Bond szybko się zestarzeje, jak każdy nowy film sensacyjny zresztą.

Sir Roger Moore: Ma pan rację, ale to nie dotyczy tylko Bonda, ale całego współczesnego kina, które z jednej strony produkuje masowo filmy akcji, które niby próbują naśladować rzeczywistość, z drugiej strony tak głupie komedie, że nie da się na nich wysiedzieć, ale taka jest kolej rzeczy w Hollywood – mody przychodzą i odchodzą. Czy kilka lat temu pomyślałby pan o tym, że nagle nastąpi absolutny wysyp kina kostiumowego, które lata świetności przeżywało w połowie lat 50.? Raczej nie. Osobiście myślę, że niebawem do kin wróci luz i dawny czar bohaterów – tak musi się stać, bo ludzie są coraz bardziej zmęczeni okrutnymi pseudorzeczywistymi filmami.   

Robert Ziębiński: Oby miał Pan rację.

Sir Roger Moore: Myślę, że pan się o tym na własnej skórze przekona, ja nie za bardzo.

Robert Ziębiński: Dlaczego?

Sir Roger Moore: Bo pan jest młody, a ja stary, to chyba logiczne.

Robert Ziębiński: Spokojnie, razem tego dożyjemy. A wracając do kina – Hollywood już wcześniej drastycznie zmieniło innego Pańskiego bohatera.

Sir Roger Moore: Mówi pan o „Świętym”.

Oj, przecież to wywiad ze mną, więc nie mogę powiedzieć, że byłem najlepszym Bondem

Sir Roger Moore

Robert Ziębiński: Dokładnie z Valem Kilmerem

Sir Roger Moore: Okropny film, nie lubię go. Pamiętam, jak rok po premierze kinowego „Świętego” zadzwonił do mnie Val Kilmer i powiedział: „Przepraszam cię, za to że tak strasznie to wszystko spierdoliliśmy”. Mówię mu: „Masz rację, przeprosiny przyjmuję, ale dlaczego dotarło to do ciebie dopiero teraz?” A on na to: „Bo, cholera, dopiero teraz przeczytałem opowiadania Charterisa i to są świetne historie”. Jaki płynie z tego morał? A no taki, że zanim weźmiesz się za jakiś film, wypadałoby poznać jego bohatera. Ekipa realizująca „Świętego” nie miała pojęcia, o kim kręci film.                  

Robert Ziębiński: Podobno istniał scenariusz filmu napisany specjalnie dla Pana, Seana Connery’ego i Micheala Caine’a – to prawda?

Sir Roger Moore: Niestety to tylko filmowa legenda, która od dłuższego czasu krąży po branży. Gdyby istniał, pewnie byśmy w nim zagrali, a już na sto procent nieźle zabawilibyśmy się na planie, no i po.

Robert Ziębiński: Ale za Michaelem Cainem zagrał Pan razem w komedii „Strzał w dziesiątkę”.

Sir Roger Moore: A to był dopiero niedobry film! Ale przyznaję, zagraliśmy w nim razem z Michaelem, żeby trochę wykpić nasz szpiegowski image (Caine grał w cyklu szpiegowskich filmów o agencie Harrym Palmerze – przypomina RZ.), co oczywiście nas ubawiło, ale widzów nieszczególnie.

Robert Ziębiński: Nigdy nie myślał Pan, żeby ograć swój wizerunek nie w komedii, a kinie poważnym, powiedzmy u Antonioniego.

Sir Roger Moore: Antonioni już nie żyje, więc mi to nie grozi. (śmiech)

Robert Ziębiński: Ale nie ciągnęło Pana nigdy w stronę kina artystycznego?

Sir Roger Moore: Mówiąc już poważnie – raz w życiu zagrałem w filmie nazwijmy go artystycznym – to był „Człowiek, który prześladował samego siebie” (w reż. Basila Deardena z 1970 roku – przyp. RZ.). Bardzo dobry film, rola, która wymagała ode mnie czegoś więcej niż uśmiechu i czaru, skomplikowana, pokręcona psychologicznie, i co? I nic. Nikt tego filmu nie obejrzał. Raz też prawie dostałem rolę w „Dniu szakala”. Pamiętam, jak zadzwonił do mnie producent tego filmu z pytaniem, czy nie chciałbym się wcielić w postać złego zabójcy. Odparłem, że bardzo chętnie. Niestety Fred Zinneman, reżyser filmu, był innego zdania. Po latach dowiedziałem się, że odrzucił moją kandydaturę nie przez to, że mnie nie lubił, a przez to, że nie nadawałem się na anonimowego mordercę. Na początku lat siedemdziesiątych miałem już rozpoznawalną twarz i wszyscy kojarzyli mnie ze „Świętym”, tak więc trochę słabo nadawałem się na enigmatycznego Szakala. Jak widać zatem negatywne role i kino artystycznie nie jest mi pisane. Jestem starszym panem od rozrywki i niech tak zostanie.

Robert Ziębiński: Na koniec muszę zapytać Sir – kto według Pana był najlepszym Bondem?

Sir Roger Moore: Oczywiście Sean Connery – był pierwszy, przetarł nam wszystkim ślady. I Daniel Craig – cenię go za odwagę, za to, że podjął się tej niełatwej próby zmienienia wizerunku Jamesa Bonda.

Robert Ziębiński: A Pan? Ten luz, swada, charyzma?

Sir Roger Moore: Oj, przecież to wywiad ze mną, więc nie mogę powiedzieć, że byłem najlepszym Bondem. To ewentualnie mógłby powiedzieć Sean, więc proszę o to jego pytać (śmiech).      

Olivier Assayas

Olivier Assayas – We Francji zbrodnia musi być autentyczna

Olivera Assayasa poznałem podczas Festiwalu Polskich Filmów w Gdyni. W ramach specjalnego eventu Canal+ pokazywał tam współprodukowany przez siebie film/serial „Carlos”, a ja prowadziłem spotkanie z reżyserem.

Spotkanie, które wywołało sporo żartów, kiedy jedna z najpopularniejszych polskich aktorek na pełnej sali wygłosiła komplement w stronę wcielającego się w postać Carlosa Edgara Ramireza (nie przyjechał). Komplement brzmiał: Ależ ten aktor ma pięknego penisa. Tak, w filmie była scena pełnej nagości. Assayas obiecał przekazać komplement.

Ponieważ spędziliśmy ze sobą kilka dobrych godzin, mogliśmy gadać i gadać. W efekcie czego powstała poniższa rozmowa. Rozmowa wychodząca od „Carlosa”, ale będącą de facto dyskusją na temat francuskiego sensacyjnego.

Jej skrócona wersja opublikowana była w „Newsweeku”. Poniżej wrzucam całość.  

Robert Ziębiński: Podobno prawdziwy Carlos po obejrzeniu pańskiego filmu stwierdził, że pan kłamie, pokazując go jako osobę niezorganizowaną, która słynna akcję uprowadzenia zakładników podczas spotkania OPEC w Wiedniu przeprowadziła w chaotyczny sposób.  Czy to prawda?

Olivier Assayas: Z tego, co się orientuję, Carlos póki co tylko czytał scenariusz, z którego nie był zadowolony. Co akurat mnie nie dziwi. Carlos jest osobą głęboko narcystyczną, uwielbiającą siebie, własne ciało i własne dokonania. Z tego samouwielbienia wynika jego bardzo częsta skłonność do przeinaczania faktów, gloryfikowania własnej osoby i własnych osiągnięć. Tymczasem naszymi konsultantami na planie byli zarówno porwani podczas akcji OPEC, jak i jeden z najbliższych współpracowników Carlosa,  Hans Joachim Klein. Stąd jesteśmy niemal w stu procentach pewni, że akcja uprowadzenia w Wiedniu, choć Carlos inaczej ją sobie wyobraża, dokładnie tak wyglądała.

Robert Ziębiński: I opłacało się kręcić taki film, skoro ma pan obecnie tak potężnego wroga? Zmienił pan już zamki w mieszkaniu?

Jeśli pyta pan o to, czy boję się zamachu na moje życie, to odpowiem tak: nie zmieniłem zamków ani przyzwyczajeń, nie zaglądam także pod maskę samochodu w poszukiwaniu bomby, więc chyba się nie boję (śmiech).

Olivier Assayas

Olivier Assayas: Jeśli pyta pan o to, czy boję się zamachu na moje życie, to odpowiem tak: nie zmieniłem zamków ani przyzwyczajeń, nie zaglądam także pod maskę samochodu w poszukiwaniu bomby, więc chyba się nie boję (śmiech).

Robert Ziębiński: Dalej będzie się pan uśmiechał, gdy Carlos wyjdzie z więzienia? Skazano go we Francji na dożywocie, ale może ubiegać się o zwolnienie warunkowe po trzydziestu latach. Właśnie minęło piętnaście lat, odkąd został osadzony.

Olivier Assayas: Nie wyjdzie. Nie ma takiej możliwości. Niebawem będzie oskarżony m.in. o podłożenie bomby w pociągu, którym podróżował Jacques Chirac. W zamachu wówczas zginęły chyba trzy osoby, nie pamiętam dokładnie. W każdym razie ten proces uniemożliwi mu ubieganie się o zwolnienie.      

Robert Ziębiński: Rozmawiał pan z Carlosem, przygotowując się do filmu?

Olivier Assayas: Nie było takiej potrzeby, bo miałem dostęp nie tylko do całych akt dotyczących jego śledztwa, ale, jak mówiłem, naszym konsultantem był Klein, czyli prawa ręka Carlosa i jego bliski współpracownik oraz była żona. Jednakże Edgar Ramirez, czyli aktor wcielający się w postać Carlosa, poleciał na spotkanie z jego bratem i rodziną i oni opowiedzieli mu m.in. o obsesji własnego ciała, jaką miał Carlos.  

Robert Ziębiński: Jakby pan określił swój film? Mianem thrillera czy kina sensacyjnego? A może psychologicznym stadium narodzin terrorysty?

Olivier Assayas: Dobre pytanie (śmiech). A mówiąc poważnie, nigdy nie zakładałem, że „Carlos” ma być thrillerem, filmem sensacyjnym czy psychologicznym, dlatego nie potrafię określić go gatunkowo. Jest w nim każdy z tych elementów, do których oczywiście dochodzi jeszcze film biograficzny, bo w końcu opowiadam tu historię prawdziwą. Ale autentycznie – nie planowałem tego filmu w żadnej konwencji. „Carlos” ułożył się sam z elementów, które non stop do niego dokładałem, na etapie pracy nad scenariuszem.

Robert Ziębiński: A czy to nie jest trochę tak, że francuskie kino sensacyjne to jedyne na świecie kino gatunkowe, które broni się przed łatwym zaszufladkowaniem. O „Carlosie” trudno powiedzieć, aby był czystym filmem sensacyjnym, podobnie jak o ubiegłoroczny wielkim hicie kasowym we Francji, czyli „Wrogu publicznym numer 1” Jeana Francoisa Richeta, a w końcu oba filmy opowiadają o prawdziwych przestępcach. Podobnie rzecz ma się w obsypanym nagrodami „Prorokiem” Jacquesa Audiarda, mocnej sensacyjnej historii gangsterskiej z dużą dawką metafizyki. Nawet filmy jednego z najpopularniejszych obecnie francuskich reżyserów, czyli Oliviera Marchala, choć mają za bohaterów policjantów, to nie są banalnymi strzelankami.

Olivier Assayas: Oczywiście, to prawda, że francuskie kino sensacyjne wymyka się łatwym klasyfikacjom. Filmy, które pan wymienia, to w większości bardzo dobre kino, które poza czystą rozrywką zmusza widza do myślenia i samodzielnego osądzania bohaterów. Świetnie widać to w rewelacyjnym „Proroku” Audiarda, zresztą bardzo zdolnego reżysera. „Wróg publiczny numer 1”, czyli opowieść o legendarnym francuskim gangsterze, który nazywał się Jacques Mesrine, to ważny film we francuskiej kinematografii nie tylko ze względu na życiową rolę Vincenta Cassela i świetną realizację. To przede wszystkim film, który udowodnił francuskim producentom, że warto i można inwestować w wielkie epickie opowieści. Filmowa historia życia Mesrine’a trwa ponad cztery godziny, a jednak przyciągnęła do kin tłumy, zdobyła kilka Cezarów (francuski odpowiednik Oscarów – przyp. red) i została okrzyknięta wydarzeniem przez krytyków. W zasadzie nie będzie przesadą stwierdzenie, że to „Wróg publiczny…” zainspirował mnie do nakręcenia „Carlosa”. Po sukcesie Richeta uwierzyłem we własne siły i w to, że taki projekt ma spore szanse powodzenia. W końcu „Carlos” w wersji ostatecznej trwa ponad pięć godzin.

W „Carlosie” poza historią pewnego siebie płatnego mordercy próbowałem uchwycić ducha tamtych czasów, to jak bardzo środowiska inteligenckie, ale nie tylko, podatne były na ideologiczne manipulacje, jak łatwo ulegały lewicy czy islamskim ekstremistom.

Olivier Assayas

Robert Ziębiński: I nikt nie narzekał, że to za dużo?

Olivier Assayas: Póki co nie (śmiech). Co jeszcze istotne w przypadku francuskich filmów sensacyjnych, to to, że ich twórcy poza samą fabułą i wyrazistymi bohaterami koncentrują się na świecie, który postacie otacza. „Wróg publiczny…” to rozrachunek z Francją lat 60. i 70., „Prorok” to zapis lęków społecznych współczesnych Francuzów związanych z Arabami i mniejszościami etnicznymi. W „Carlosie” poza historią pewnego siebie płatnego mordercy próbowałem uchwycić ducha tamtych czasów, to jak bardzo środowiska inteligenckie, ale nie tylko, podatne były na ideologiczne manipulacje, jak łatwo ulegały lewicy czy islamskim ekstremistom.

Robert Ziębiński: Celowo pomija pan filmy Oliviera Marchala?

Olivier Assayas: Odrobinę tak, bo ze wszystkich współczesnych reżyserów francuskich zajmujących się kinem sensacyjnym on wydaje mi się najprostszy i najbardziej podatny na kalki i klisze. W porównaniu do takiego Audiarda, który wypracował własny język filmowy i opowiada choćby „Proroka” w sposób oryginalny i swój, Marchal wydaje mi się zręcznym, zaznaczam bardzo zręcznym kopistą amerykańskiego reżysera Michaela Manna.

Robert Ziębiński: A czy jest coś w tym złego? Francuskie kino sensacyjne zostało przecież wymyślone i w latach 60. doprowadzone do perfekcji przez człowieka, który całe życie próbował kopiować amerykańskie filmy. Mówię oczywiście o filmach Jean Pierra Melville’a.

Olivier Assayas: To fakt, że Melville dał Francji kino sensacyjne, podobnie jak faktem jest, że próbował kopiować kino amerykańskie. Tyle że on nie potrafił tworzyć kalki. I zamiast amerykańskich filmów, w których mówi się po francusku, wychodziły mu rzeczy łamiące granice gatunkowe. W amerykańskim filmie nikt nie pozwoliłby mu na wielominutowe sekwencje w kompletnej ciszy, zminimalizowanie dialogów, operowanie symboliką, pokazywanie bohaterów zepsutych do szpiku kości i równie wypalonych gliniarzy. Takie filmy jak „Samuraj”, „W kręgu zła” to dziś arcydzieła gatunku, na które powołują się nawet amerykanie z Martinem  Scorsese i Quentinem Tarantino na czele.  Zmierzam do tego, że Melville wywołał w kinie rewolucję, kręcąc własną wersję amerykańskiego kina, sam zresztą często podkreślał, że kręcił filmy jakie zawsze chciał obejrzeć. Marchal zaś kręci zręczne, świetnie obsadzone i napisane kalki Manna.

W każdym razie francuskie kino sensacyjne zapoczątkował paradoksalnie Amerykanin oraz Melville, czyli człowiek, który chciał być Amerykaninem. 

Olivier Assayas

Robert Ziębiński: Odrobinę się z panem nie zgadzam – uważam bowiem, że filmy Marchala, jak choćby znane w Polsce „36” i „MR 73”, to jednak kawał znakomitego kina sensacyjnego, które owszem, używa amerykańskich klisz, ale na tle innych europejskich, a nawet amerykańskich produkcji, jest oryginalne i o wiele bardziej mroczne i brutalne.

Olivier Assayas: Nie chcę zabrzmieć jak człowiek, który próbuje zdyskredytować Marschala. Spróbuję powoli wytłumaczyć panu, na czym polega specyfika kina francuskiego, bo w końcu nie mieszka pan we Francji. Bo jest ono oparte na swoistych absurdach i ironicznych przewrotach. Pierwszy istotny francuski film sensacyjny wyreżyserował Amerykanin wyrzucony ze Stanów za współpracę z komunistami, czyli Jules Dassin. Rzecz nazywał się „Riffi” i do dziś uznawana jest za arcydzieło czarnego kina francuskiego.

Robert Ziębiński: Harold Becker w Stanach pracuje na remakeiem w USA. W roli głównej ma zagrać Al Pacino.

Olivier Assayas: Nie wiedziałem. W każdym razie francuskie kino sensacyjne zapoczątkował paradoksalnie Amerykanin oraz Melville, czyli człowiek, który chciał być Amerykaninem. Po tym jak on i kilku jego   rówieśników zdefiniowali francuskie kino sensacyjne – by wymienić tylko Louise’a Malla i jego „Windą na szafot” czy Henri Verneuila z „Klanem Sycylijczyków” – i  stworzyli swoje arcydzieła, kino tego gatunku w naszym kraju popadło w marazm. Twórcy filmów sensacyjnych z lat 70. i 80. zajmowali się głównie kopiowaniem „Ojca Chrzestnego”, a ilości jego francuskich podróbek trudno zliczyć. I tu wracamy do Marchala, który był jednym pierwszych, który powiedział temu zjawisku dość. Jego kino poszło w zupełnie inną stronę, bliższą właśnie Mannowi. I tu znów mamy kolejny paradoks i ironię losu. Otóż Michael Mann swój debiut reżyserski, czyli film „Złodziej” nakręcił, kopiując styl kogo?

Robert Ziębiński: Jean Pierra Melville’a – widziałem ten film kilka razy, wpływ „W kręgu zła” jest tam aż nadto wyraźny. Czy w takim razie możemy mówić o odrodzeniu francuskiego kina sensacyjnego?

Olivier Assayas: Oczywiście, że tak. Każdy z filmów, o których mówiliśmy wcześniej, to przykład na to, że we Francji powstają dziś filmy takie jak przed trzydziestu lat – trzymające w napięciu i zarazem unikające prostych rozwiązań.

Robert Ziębiński: Zgodzi się pan ze mną, że Luc Besson i jego EuropaCorp, czyli firma produkująca kino w dużej mierze sensacyjne, pomogła po latach zapomnienia zwrócić uwagę na filmy gatunkowe z Francji?

Olivier Assayas: To święta prawda. Luc to nie tylko świetny reżyser i dobry człowiek, ale przede wszystkim kuty na cztery łapy biznesmen, który ma niezwykłe wyczucie rynku i tego, czego potrzebują dzieciaki. Gdzieś w drugiej połowie lat 90. wpadł na pomysł, na który nikt przed nim we Francji nie wpadł. Skoro dzieciaki uwielbiają amerykańskie kino akcji i płacą za bilety do kin, żeby oglądać amerykańskie filmy, powinniśmy we Francji robić podobne, tylko taniej, lepiej i szybciej. A kto jest specjalistą od taniego a efektownego kina akcji i sensacji? Oczywiście spece z Hong Kongu. Tak więc Luc sprowadził do Paryża hongkońskich reżyserów i choreografów z Corey Yuenem na czele, którzy pomogli mu tworzyć filmy efektowne, ale tańsze od amerykańskiego. Tłumy ruszyły do kin, produkcje z USA zaczęły tracić w boxoffice’ach, co z kolei zwróciło uwagę producentów ze Stanów na to, co dzieje się we Francji. I znów kino gatunkowe z Francji stało się popularne.

To, co jeszcze odróżnia kino sensacyjne z Francji od kina amerykańskiego, to niepoddawanie się prawom politycznej poprawności oraz oszczędnościom. W amerykańskim filmie już nie pali się papierosów, bo niby promuje to niezdrowy tryb życia.

Olivier Assayas

Robert Ziębiński: Ale to zupełnie inne filmy niż „Carlos” czy „Wróg publiczny…”.

Olivier Assayas: Owszem zupełnie inne, prostsze, łatwiejsze w odbiorze, ale gdyby ich nie było, nie zaistniałaby koniunktura na nowe kino francuskie. Tu zadziała prosta zasada – na kilka prostych filmów akcji przypada kilka ambitnych filmów sensacyjnych.

Robert Ziębiński: „Carlos” i „Wróg publiczny…” to filmy, które nie mogłyby powstać w Stanach. Są zbyt brudne, moralnie dwuznaczne…

Olivier Assayas: I autentyczne. To, co jeszcze odróżnia kino sensacyjne z Francji od kina amerykańskiego, to niepoddawanie się prawom politycznej poprawności oraz oszczędnościom. W amerykańskim filmie już nie pali się papierosów, bo niby promuje to niezdrowy tryb życia. Jeśli jednak chce pan wiarygodnie pokazać środowisko, w którym żył Carlos czy Mesrine, czy lata 70. i jarających na potęgę, zarówno policjantów, politycznych aktywistów, jak artystów i przestępców, nie może pan zrezygnować z dymu na ekranie. To tak, jakby kręcił pan film o Bogarcie, a aktor go grający cały czas pił lemoniadę i lizał lizaki.

Poza tym filmy francuskie, jeśli ich akcja toczy się w Hiszpanii, Libanie i Izraelu, są kręcone w tych miejscach. Amerykanie zaś w ramach oszczędności każdy egzotyczny kraj kręcą w Maroku. W dodatku obsadzą w rolach np. Rosjan, aktorów ze wschodnim akcentem, którzy będą mówić na ekranie w jakiejś dziwnej językowej mutacji, która wg producentów przypomina rosyjski. A przecież nie tak się buduje wiarygodność filmu i postaci. W „Carlosie” każdy aktor, który się pojawia, pochodzi z miejsca, z którego pochodzi bohater. Edgar Ramirez, czyli Carlos, także pochodzi z Wenezueli i jak prawdziwy Carlos mówi w wielu językach. Nie było łatwo go znaleźć, ale opłacało się. Ale reasumując – współczesne kino sensacyjne z Francji to w większości filmy, które nie poddają się dictum poprawności politycznej, nie oszukują widzów sztucznymi pejzażami i nie wmawiają im, że język, który słyszą to rosyjski. Są prawdziwe, przez co tak bardzo się podobają i coraz więcej się o nich mówi.

Robert Ziębiński: Amerykanie przygotowują remake „36” Marschala.

Olivier Assayas: No proszę, ale wie pan, że będzie to zupełnie inny film niż film Oliviera? Mogę go nie lubić, ale tego klimatu mroku w nim nie będzie.

Robert Ziębiński: A co by pan zrobił, gdyby właśnie teraz, gdy rozmawiamy, zadzwonił do pana Michael Bay i zaproponował reżyserię w USA „Transformers 3”?

Olivier Assayas: Odebrałbym i powiedział: Michael bardzo mi schlebia twoja propozycja, ale muszę odmówić, za to obok mnie siedzi mój przyjaciel Robert, on dla ciebie z miłą chęcią wyreżyseruje ten film. (śmiech)

Robert Ziębiński: No to co, teraz będę się modlił: Michaelu Bay zadzwoń!

Olivier Assayas: (śmiech) Pan nie ma doświadczenia w reżyserii czy się mylę?

Robert Ziębiński: No nie mam.

Olivier Assayas: Niech się pan nie przejmuje, w tego typu produkcjach nie musi pan tego potrafić. „Transformers 3” zrobiliby za pana montażyści. „Proroka” czy „Wroga publicznego…” montażysta niestety nie potrafiłby zrobić. To kino akcji z duszą i wielkim wkładem i wizją reżysera, czego w amerykańskim kinie akcji przynajmniej tym główno nurtowym nie ma.

Colson Whitehead

Colson Whitehead

Jego „Kolej podziemna” zdobyła Pulitzera, National Book Award i mnóstwo innych nagród. Ma status bestsellera i ulubionej powieści Baracka Obamy i Oprah Winfrey. Nam Colson Whitehead opowiada o tym, jak nie lubi literackich snobów oraz o swojej miłości do literatury gatunkowej i filmów Johna Carpentera.

Robert Ziębiński: Za „Kolej podziemną” dostałeś niemal wszystkie nagrody literackie, w tym jedną szczególną – Artura C. Clarke’a dla najlepszej powieści fantastycznej.

Colson Whitehead: I ta nagroda ucieszyła mnie niezmiernie, bo jestem facetem wychowanym na klasycznej fantastyce. Uczyłem się pisać, czytając Isaaca Asimova i Clarke’a właśnie. Do pełnej listy moich inspiracji dodałbym jeszcze horrory ze „Strefy Mroku” i wszystkie komiksy Marvela.

Robert Ziębiński: W Polsce jesteś postrzegany jako autor z tzw. „wyższej półki”.

Colson Whitehead: Ciekawe, ale wiesz, że mój język, styl, sposób opowiadania – to wszystko, co sobą reprezentuję, zawdzięczam fantastyce, horrorowi i fantasy. Literatura gatunkowa była moją szkołą pisania i wydaje mi się, że przez cały czas używam w swoich powieściach rozwiązań, których w niej podpatrzyłem.

Robert Ziębiński: Dlatego zapytałem o Clarke’a – powieści gatunkowe często traktowane są po macoszemu, jako te gorsze.

Colson Whitehead: Moja poprzednia powieść, „Zone One”, była opowieścią o zombie i trzeba było widzieć reakcje krytyków na nią (śmiech). „Kolej podziemna” jest od jakiejś siedemdziesiątej drugiej strony powieścią stricte fantasy. Choć oczywiście opowiada o rzeczach trudnych, bolesnych i często prawdziwych, to jednak bez elementu fantasy po prostu by nie istniała. A to, że część krytyków nie rozumie siły tkwiącej w literaturze gatunkowej – no cóż, na to nic nie poradzimy. Oczywiście rozumiem, skąd bierze się ten lęk i obawa…

…mój język, styl, sposób opowiadania – to wszystko, co sobą reprezentuję, zawdzięczam fantastyce, horrorowi i fantasy.

Colson Whitehead

Robert Ziębiński: Skąd?

Colson Whitehead: Ze snobizmu. Z potrzeby bycia lepszym i na siłę oryginalnym. Tak zwana literatura wyższa, artystyczna w mniemaniu niektórych powinna być czysta, co oczywiście samo w sobie jest bzdurą. Literatura bezustannie się przenika. Czy Philip Roth napisałby wybitny „Spisek przeciwko Ameryce” bez literatury gatunkowej? Nie. Jego powieść to przecież alternatywna historia. Noblistka Toni Morrison w „Umiłowanej” sięgała po opowieść o duchach. Po czystą fantastykę naukową sięgnął z kolei Kazuo Ishiguro w „Nie opuszczaj mnie”. Łatwo jest bagatelizować literaturę gatunkową, ale tak naprawdę trudno sobie bez niej wyobrazić współczesną sztukę. Może, aby krytycy walczący o czystość literatury zrozumieli, że walczą o coś, co nie istnieje, należałoby zwołać debatę pokazującą, jak te dwa rodzaje literatury się przenikają…

Robert Ziębiński: Myślisz, że do czegoś byśmy doszli w takiej debacie?

Colson Whitehead: Może do obnażenia snobizmu? Bo to całe wymądrzenie bierze się właśnie ze snobizmu. Z przekonania o byciu lepszym, choć lepszym się nie jest. Moje pokolenie pisarzy, do którego należy choćby Michael Chabon czy Junot Diaz, to pokolenie, które nie istniałoby bez Marvela, komiksów, powieści Stephena Kinga i pulpu. Stawianie się ponad literaturę gatunkową, to stawianie się ponad siebie.

Robert Ziębiński: Powiedz zatem, na czym się wychowałeś – poza komiksami i tym, co już wymieniliśmy.

Colson Whitehead: Filmy Johna Carpentera – przede wszystkim „Halloween” i „Rzecz”, klasyczne kino grozy, ale też i masa chłamu w rodzaju „Plazmy”. To była moja szkoła kultury. Ostatnio próbowałem puścić córce „Rzecz”…

Robert Ziębiński: I co?

Colson Whitehead: Nie wiem jeszcze, boję się. Ma trzynaście lat i myślę, że to może być za straszne.

Robert Ziębiński: Moja ma sześć i oglądaliśmy ostatnio drugiego „Indianę Jonesa”.

Colson Whitehead: Tego z boginią Kali! Przecież on jest najstraszniejszy z wszystkich.

Robert Ziębiński: Tak. I musiałem wyłączyć, gdy doszliśmy do sceny z wyrywaniem serca.

Colson Whitehead: Wcale się nie dziwię. (śmiech)

Robert Ziębiński: Wróćmy zatem do rozmowy Ameryce, kraju genialnego piaru…

Colson Whitehead: Tak, to prawda. Ameryka stworzyła swój mit. Mit, który sprawia, że ludzie na całym świecie marzą o amerykańskim śnie, o wolności, o życiu „jak w Ameryce”. Ale to tylko fasada. Oszustwo. Ameryka z „amerykańskiego snu” nie istnieje. Wybór czarnego prezydenta obtrąbiony na świecie jako wielkie zwycięstwo wolności i tolerancji to tak naprawdę tylko symbol. Prezydentura Obamy niczego nie zmieniła w Ameryce, która jak zmagała się z seksizmem, rasizmem i ksenofobią, tak zmaga się z nią dalej. Zresztą – na Obamę głosowało tylko pięćdziesiąt jeden procent społeczeństwa. A to znaczy, że druga połowa była przeciwko. Teraz role się odwróciły. Trump wygrał wybory, obiecując tym, którzy na Obamę nie głosowali, mityczny mur oddzielający Stany od Meksyku. I tyle z mitu o tolerancji i wolności w USA. Wygrała ksenofobia i strach. Bo Ameryka to wciąż rasistowski kraj. Tylko lepiej od innych potrafi sprzedawać na świecie swój pozytywny wizerunek.

Łatwo jest bagatelizować literaturę gatunkową, ale tak naprawdę trudno sobie bez niej wyobrazić współczesną sztukę.

Colson Whitehead

Robert Ziębiński: O „Kolei podziemnej” powiedziałeś kiedyś, że nie interesowały cię fakty, a prawda.

Colson Whitehead: Bo fakty porzuciłem w chwili, gdy bohaterka zeszła do tytułowej kolei podziemnej. To, co dzieje się później, to sama prawda, która nijak nie trzyma się faktów i chronologii. Na czarnych naprawdę przeprowadzano eksperymenty medyczne, badając syfilis. Ale nie wtedy. Pełna sterylizacja czarnych – to koniec dziewiętnastego wieku. To, co chciałem osiągnąć, ignorując chronologię i fakty historyczne, to pokazać ogrom bólu i cierpienia, jakie spotkał niewolników, kumulując w jednej fabule wszystkie rzeczy, które działy się na przestrzeni lat, a nawet wieków.

Robert Ziębiński: Myślisz, że w tej konstrukcji tkwi siła i zarazem sukces powieści?

Colson Whitehead: W sensie, że jest tak mocna poprzez nagromadzenie okropnych zdarzeń, że czytelnik musi na nią w jakiś sposób zareagować? Być może. Ale to nigdy nie był cel sam w sobie. Ta historia dojrzewała we mnie ponad piętnaście lat. Opowiadałem o niej żonie, agentowi, bliskim. Pozwalałem historii się rozrastać, ale nie miałem w sobie odwagi do spisania jej.

Robert Ziębiński: Dlaczego?

Colson Whitehead: Bo nie byłem wystarczająco dobry. Gdybym napisał ją, mając trzydzieści lat, zwyczajnie bym ją zarżnął. Do opowiedzenia tej historii musiałem dojrzeć. Jako pisarz, czyli nabrać warsztatu i umiejętności, ale też jako człowiek, by więcej rozumieć i czuć.

Robert Ziębiński: Nieczęsto zdarza się autor, który przyznaje się do tego, że nie potrafiłby czegoś napisać.

Colson Whitehead: Ale dlaczego mam być fałszywie skromny. Nie miałem warsztatu i już. Nie rozumiem tych wszystkich autorów, którzy unoszą się ego i nadymają własną wielkością. Gdybym usiadł do pisania tej książki w roku 2000, spieprzyłbym ją. To fakt. Nie ma tu z czym dyskutować. Nie udźwignąłbym tej opowieści. Dlatego uciekałem przed tą historią czternaście lat.

Robert Ziębiński: Przez to, że „Kolej podziemna” reklamowana jest jako ulubiona powieść Obamy, zdarzają się głosy wpisujące powieść w ruch anty-Trumpowy.

Colson Whitehead: A to już nieporozumienie. Nacjonalizm, rasizm to żadna nowość. Istniał przed Trumpem i będzie istniał długo po tym, jak Trump się skończy. Oczywiście od czasów niewolnictwa wiele się zmieniło. Czarni mają swoje prawa, co wkurza ogromną część białych. Ale tak zbudowana jest Ameryka, na wiecznej nienawiści.

Moje pokolenie pisarzy, do którego należy choćby Michael Chabon czy Junot Diaz, to pokolenie, które nie istniałoby bez Marvela, komiksów, powieści Stephena Kinga i pulpu. Stawianie się ponad literaturę gatunkową to stawianie się ponad siebie.

Colson Whitehead

Robert Ziębiński: To się nigdy nie zmieni?

Colson Whitehead: Za mojego życia – nie ma szans. I nie sądzę, aby to miało kiedykolwiek się skończyć. Ameryka jest krajem tak zróżnicowanym i podzielonym, iż niemożliwe zdaje się pogodzenie każdej strony wewnętrznego konfliktu. Pewnie, że można o tym marzyć. Można za tym postulować i o to walczyć, ale myśląc realnie – to nie ma prawa się skończyć. Zawsze gdzieś tam będzie ktoś, kto nienawidzi sąsiada za to, że ma inny kolor skóry, inną orientację.

I tu wracamy do amerykańskiego PR-u, czyli tego, jak na świecie wszyscy mają Amerykę za raj na ziemi.

Wszystkie kierownicze stanowiska w wielkich korporacjach w większości zajmują biali mężczyźni.

Robert Ziębiński: Lisa Gardner opowiadała mi kiedyś, że choć pisze dla kobiet, to jej szefem jest facet, który „wie lepiej”.

Colson Whitehead: No właśnie – w wydawnictwach jest podobnie. Niby mówimy o równouprawnieniu, o równości płci i rasy, ale gdy dochodzi do szczegółów, to jednak dominują biali mężczyźni. Oni są dyrektorami, oni są wydawcami, redaktorami i szefami promocji. A seksizm to rzecz powszechna. Ani nie powinno to dziwić, ani szokować.

Robert Ziębiński: Nie da się z nim nic zrobić?

Colson Whitehead: Da. Ale to długotrwały proces, który toczy się od dekad i będzie toczył długo po naszej śmierci. W mojej powieści wielokrotnie odnoszę się do Deklaracji Niepodległości. Otóż według niej każdy człowiek rodzi się wolny, o ile oczywiście nie jest czarnym, Indianinem albo kobietą. (śmiech). Wróćmy do tego, co mówiliśmy o amerykańskim śnie. Dla was, tu w Europie, jest to jakiś mit, symbol, który jest równoznaczny z pogonią za szczęściem, w pozytywnym aspekcie oczywiście. Dla czarnych w latach niewolnictwa amerykański sen znaczył tyle, by trafić na dobrego pana, co to nie będzie za bardzo bił i wyzyskiwał. Dziś trywializując wszystko – dla przeciętnego Amerykanina amerykański sen znaczy tyle, co kupno dobrego samochodu i posiadanie kasy na raty za dom na przedmieściach. Tyle. Amerykański sen to tylko mit. Podobnie jak cała Ameryka.

Robert Ziębiński: Ale nie byłoby tego mitu…

Colson Whitehead: Gdyby w odpowiednim czasie do Ameryki nie wyemigrowali utalentowali ludzie, którzy odnieśli sukces i zmienili świat, przede wszystkim kultury. Nie mam zamiaru temu zaprzeczać. Muzyka pop to Ameryka, kino rozrywkowe to Ameryka, moda to Ameryka. Literatura gatunkowa to ona także. Ameryka rzuca swoją kulturą cień na cały świat, stąd też ten mit tam mocno oddziałuje. Co nie zmienia faktu, że amerykański sen jest w rzeczywistości abstrakcyjną ideą.

Bo Ameryka to wciąż rasistowski kraj. Tylko lepiej od innych potrafi sprzedawać na świecie swój pozytywny wizerunek.

Colson Whitehead

Robert Ziębiński: Która ma swoją mroczną stronę.

Colson Whitehead: Widać to zwłaszcza dziś, gdy w Hollywood opadają zasłony, za którymi skrywali się wykorzystujący słabszych.

Robert Ziębiński: W Polsce o ruchu #metoo często mówi się – a po co one tyle o tym mówią, przecież tak zawsze było i będzie.

Colson Whitehead: W Stanach też słychać takie głosy. Ale zazwyczaj tego typu argumenty wysuwają ludzie, którzy siedzą w swoich ciepłych domach, a fakt, że kobiety głośno mówią o niesprawiedliwości, jaka je spotykała, burzy ich konstrukcję świata. O niewolnictwie też kiedyś wszyscy wiedzieli. Ale musiały minąć dekady, aby je zniesiono, a kolejne dekady, aby czarny mógł usiąść w autobusie obok białego. I gwarantuję ci, że wtedy też istnieli ludzie, którzy siedzieli i mówili – a po co komu ta wojna o miejsce w autobusie. Przecież zawsze tak było. No cóż, było, ale się zmieniło. I tu też się zmieni. Ale to nie będzie zmiana szybka. To bardzo długoterminowy proces.

Robert Ziębiński: W Polsce dla wielu filmowych krytyków ważnym głosem w kwestii rasizmu i niewolnictwa były ostatnie filmy Tarantino.

Colson Whitehead: (śmiech) Serio? A to zabawne. Myślę, że Tarantino też by się uśmiał. Bo te filmy nie mają nic wspólnego z walką o równość rasową, a ich twórca nie należy do grona artystów zaangażowanych. Tarantino jest specem od świetnego kina klasy „B”. „Djago” to gra na najtańszym z możliwych chwytów – czyli jak wspaniale byłoby strzelić plantatorowi w twarz. I tu kończy się społeczne zaangażowanie reżysera. On nie myśli w kategoriach: opowiem o Ameryce i niesprawiedliwości rasowej. A raczej – hej zrobię rozpierduchę na Dzikim Zachodzie, a bohaterem zrobię czarnego rewolwerowca. Ten sam myk zastosował w „Bękartach wojny” – fajnie w końcu jest zabić Hitlera, a w ogóle jak robi to Żydówka, to już w ogóle ekstra. Ale to tylko historia. Pulpowa zabawa. Nie ma tu głębi. Jest dobrze wykonane efekciarstwo.

Robert Ziębiński: To kto w kinie pokazywał prawdę o niesprawiedliwości rasowej? John Singelton?

Colson Whitehead: „Chłopcy z sąsiedztwa” kiedy się ukazali, byli filmem, który chwytał za twarz. To była prawda, uchwycone tu i teraz życie na przedmieściach Los Angeles. Szkoda tylko, że Singelton potem rozmienił swój talent i nigdy już nic dobrego nie nakręcił.

Robert Ziębiński: Literacko poleciłbyś coś polskim krytykom, którzy dopatrzyli się prawdy w „Django”?

Colson Whitehead: Przede wszystkim Toni Morrison, o której wspominaliśmy już. „Battle Cry of Freedom” Jamesa McPhersona – pozycja obowiązkowa. Wspomnienia Fredericka Douglassa. „Niewidzialnego człowieka” Ralpha Ellisona. To wystarczy na początek. A każda z tych pozycji zaprowadzi czytelnika do innej – jeśli będzie chciał.

Robert Ziębiński: Pytałem o Singeltona, bo gdy ten film trafił do Polski, musisz pamiętać o tym, że u nas upadł właśnie komunizm i nagle młodzi chłopcy dostali film, który wprowadził ich w muzykę i styl, jakiego nie znali. „Chłopcy z sąsiedztwa” zaczęli u nas modę na hip hop, a biali Polacy próbowali ubierać się i zachowywać jak czarni.

Colson Whitehead: Ale mnie to zupełnie nie dziwi. To samo było w Ameryce. Zresztą – to pewien zamknięty krąg. Czarni mają bluesa, pojawia się Elvis i daje bluesa białym. Czarni mają funk i soul – szybko biorą go biali. Nasza kultura została tak szybko zawłaszczona przez białych, że nic mnie nie zdziwi. Paradoks polega na tym, że stosunek do czarnych się nie zmienił. Mimo, że biali otrzymali muzykę, którą kochają i słuchają. Więcej – chcą być jak czarni, ale z białymi przywilejami.

Gdybym usiadł do pisania tej książki w roku 2000, spieprzyłbym ją. To fakt. Nie ma tu z czym dyskutować. Nie udźwignąłbym tej opowieści. Dlatego uciekałem przed tą historią czternaście lat.

Colson Whitehead

Robert Ziębiński: Stąd Michael Buble, który próbuje być Sammym Davisem Jr.

Colson Whitehead: To jeszcze nic. Stąd bali biznesmeni, którzy słuchają N.W.A. i próbują być jak Ice Cube. (śmiech)

Tess Gerritsen - wywiad

Tess Gerritsen

Tess Gerritsen jest jedną z najpopularniejszych pisarek na świecie. Jej medyczne thrillery przetłumaczono na 20 języków, a serial oparty na jej książkach, „Rizzoli & Isles”, bił rekordy powodzenia. Nam opowiada o tym, ile lat pisarz musi czekać na sukces, fenomenie thrillerów medycznych, swoich ulubionych powieściach  i tym, że wierzy w kosmitów.

Robert Ziębiński: Stephen King powiedział ponoć, że jesteś lepsza od Michaela Crichtona…

Tess Gerritsen: Tak! Ale on to mówił w odniesieniu do konkretnej powieści „Grawitacja”, której akcja toczy się na stacji orbitalnej, a całość jest mocno przesiąknięta nauką…

Robert Ziębiński: Nieważne w kontekście jakiej powieści – lepiej powiedz, jakie to uczucie być uznaną za lepszą autorkę niż niekwestionowany mistrz technothrillera?

Tess Gerritsen: Oczywiście to schlebia i łechce próżność – skłamałabym, gdybym powiedziała inaczej. Ale nie zmienia to faktu, że naprawdę chodziło o tę określoną powieść, w której chyba najbliżej w całej swojej karierze zbliżyłam się do twórczości Crichtona. Podobnie jak on stawiałam pytanie – co stanie się, jeśli nauka się myli…

Robert Ziębiński: Michael Crichton był gigantem gatunku łączącego w sobie fascynację medycyną, nauką i thrillerem. Abstrahując od porównań – stanowił dla ciebie inspirację?

Tess Gerritsen: A wiesz, że nie… O wiele mocniej na mnie oddziaływał Robin Cook i jego medyczne thrillery. Ale wpływu Crichtona na gatunek nie da się podważać.

Jestem przekonana, że nie byłabym w stanie pisać tak interesujących dla czytelnika powieści medycznych, gdybym nie uczyła się warsztatu, pisząc powieści, które nikogo nie interesowały (Śmiech).

Tess Gerritsen

Robert Ziębiński: Zanim zaczęłaś pisać thrillery medyczne, które przyniosły cię sławę, pisałaś…

Tess Gerritsen: Romanse z elementami kryminału, ten gatunek u nas nazywa się romance suspence. Napisałam ich dziewięć i żaden nie odniósł sukcesu. A potem wpadłam na pomysł, żeby napisać „Żniwo”. Był rok 1996. Pierwszy raz odważyłam się sięgnąć po medycynę. W sensie jako lekarz napisać powieść z gatunku thriller medyczny. Do tej pory wydawało mi się, że w medycynie nie ma niczego interesującego i za diabła nie miałam ochoty pisać takich książek. To przecież była moja praca – nudna, codzienna praca, która nie miała w sobie – wówczas według mnie – żadnego potencjału do opowiadania historii.

Robert Ziębiński: Reasumując – zmarnowałaś kilka dobrych lat pisarskiego życia przez błędne wyobrażenie o braku potencjału…

Tess Gerritsen: (Śmiech). Trochę tak. Ale nie do końca. To nie tak, że żałuję wcześniejszych powieści. Nie. Każda powieść to kształcenie warsztatu. Jestem przekonana, że nie byłabym w stanie pisać tak interesujących dla czytelnika powieści medycznych, gdybym nie uczyła się warsztatu, pisząc powieści, które nikogo nie interesowały (Śmiech).

Robert Ziębiński: A teraz już wiesz, co jest takiego pociągającego w medycynie, że ludzie uwielbiają thrillery medyczne?

Tess Gerritsen: Medycyna nas przeraża. Szpital to miejsce, gdzie przeciętny człowiek trafia dwa razy – żeby się urodzić i żeby umrzeć. Lekarz zaś to taka postać, która balansuje na pograniczu dwóch światów – życia i śmierci. Każdy z tych elementów składa się w finale na fenomen thrillerów medycznych, ale przede wszystkim siłą napędową gatunku jest strach, nasz naturalny strach przed śmiercią.

Robert Ziębiński: Szpital to taki mikroświat…

Tess Gerritsen: Dokładnie – a lekarz to w zasadzie taki policjant. W szpitalu jest jak, nazwijmy to z braku lepszej nazwy, w centrum kryzysowym, w którym de facto znikają wszelkie podziały klasowe, bo wobec śmierci wszyscy jesteśmy równi. Co oczywiście nie zmienia faktu, że wiele osób stara się tej prostej prawidłowości nie zauważać. I tak lekarz, podobnie jak policjant, musi mierzyć się z wieloma próbami nacisków, walczyć z nierównością klasową itp.

Robert Ziębiński: Wróćmy na chwilę do tego marnowania czasu na pisanie książek, których nikt nie czyta. Przez Polskę ostatnio przetaczała się debata dotycząca literackiego sukcesu i czasu, jakiego potrzeba, aby go odnieść. Wielu naszym autorom wydaje się, że jedna, dwie powieści zagwarantują im sukces i miliony na kontach.

Tess Gerritsen: I to błąd, bo to w zasadzie nigdy tak nie działa. Są oczywiście przypadki w historii, jak choćby Stephen King, który sprzedał swój debiut, czyli „Carrie” do Hollywood, a film odniósł sukces, ale to nie zdarza się często. W zasadzie nie zdarza się wcale. U mnie okres czekania na sukces trwał dziewięć powieści. Dziewięć powieści, o których nikt nie słyszał i nikt ich nie kupił. W sumie jedenaście lat. Zaskoczyła dziesiąta powieść. Dodam, że nie wiem, czy zaskoczyłaby tak dobrze, gdyby nie fakt, że zmieniłam wydawcę i miałam świetnego agenta. Wiesz co – myślę, że sukces w dużej mierze jest wynikiem nastawienia autora do tego, co robi.

Robert Ziębiński: Szczerość popłaca?

Tess Gerritsen: Dokładnie – nie zaczynasz przygody z pisaniem, jeśli nie lubisz pisać. Czytelnik wyłapie fałsz i nigdy nie odniesiesz sukcesu.

Robert Ziębiński: Możesz nigdy nie odnieść go, pisząc szczerze.

Tess Gerritsen: To racja, ale kiedy będziesz odchodził z tego świata, przynajmniej będziesz pogodzony z sobą. Robiłeś to, co chciałeś, i to, co sprawiało ci przyjemność. Robiłeś to dla siebie, dając radość też tym, którzy cię odkryli. Nic tak nie psuje życia jak zawiść i niespełnione ambicje.

Medycyna nas przeraża. Szpital to miejsce, gdzie przeciętny człowiek trafia dwa razy – żeby się urodzić i żeby umrzeć. Lekarz zaś to taka postać, która balansuje na pograniczu dwóch światów – życia i śmierci.

Tess Gerritsen

Robert Ziębiński: Każdy ma ambicje.

Tess Gerritsen: Ambicje są wszędzie i towarzyszą nam przez całe życie. Ale warto żyć w zgodzie ze sobą, a nie im ulegać. Pewnie, że każdy z nas zaczyna z wybujałym ego i wielkimi planami. Ale rzeczywistość szybko to weryfikuje. Popatrz na aktorów. Na stu pretendujących do miana wielkich gwiazd, dziewięćdziesięciu dziewięciu kończy jako kelnerzy, a Tomem Cruisem zostaje jeden. Nie wszyscy odniesiemy sukces. To tak nie działa i nigdy nie działało.

Robert Ziębiński: A jak?

Tess Gerritsen: Musisz próbować. Cały czas próbować, żebyś nie mógł zarzucić sobie, że nie spróbowałeś wszystkiego. A jeśli ci się nie uda, to przynajmniej będziesz mógł powiedzieć – zrobiłem wszystko.

Robert Ziębiński: Nie miałaś nigdy przez te jedenaście lat ochoty się poddać?

Tess Gerritsen: Nie. Po prostu pisałam, bo lubię. A kiedy wydawało mi się, że sukces nie jest mi pisany, uznałam, że i tak będę pisać, a co ma być, to będzie.

Robert Ziębiński: Jako wykształcony lekarz posiadasz wiedzę medyczną – powiedz, to pomaga czy przeszkadza?

Tess Gerritsen: Wiedza to przekleństwo. Będąc lekarzem, wiem, czego lekarz nie zrobi. Ale to jeszcze nie jest problemem. Najgorsza jest wiedza dotycząca procedur, tego, jak długo trwa określone badanie, ile czeka się na wyniki itp. Ponieważ jestem autorką, która chce, aby jej powieści były tak realistyczne, jak to tylko możliwe, wiedza bardzo często uniemożliwia mi puszczanie wodzy fantazji. Po prostu nie potrafię i już. Nie mogłabym oszukać czytelnika.

Robert Ziębiński: Ciekawe – czyli wszystko, co piszesz, jest prawdopodobne?

Tess Gerritsen: Staram się. W każdej swojej medycznej powieści układam intrygę tak, aby była jak najbardziej wiarygodna. Nie mogłabym skończyć powieści, gdybym wiedziała, że to, co piszę, jest totalną ściemą.

Robert Ziębiński: Czyli nie należysz do pisarzy wychodzących z założenia, że jeśli fakty stoją na drodze fikcji, to fatalnie dla faktów…

Tess Gerritsen: Odpowiem tak – popatrz na moją powieść „Grawitacja”. Niby to kompletna fantastyka – inwazja obcego organizmu na Ziemię. Kolonizacja – motyw znany w literaturze SF od jej zarania. Tyle, że u mnie geneza powieści była zupełnie inna. Pewnego dnia przeczytałam naukowy tekst o archeonach – jednokomórkowcach, które są w stanie przetrwać w najbardziej ekstremalnych warunkach. Odnajduje się je w kraterach wulkanów, w zmarzlinach itp. Są w stanie przetrwać w każdej temperaturze. Są naukowym faktem i do dziś za bardzo nie wiemy, skąd się wzięły i czy są najstarszym mikroorganizmem na świecie czy nie. Uzbrojona w tę wiedzę nie mogłam zatem racjonalnie wykluczyć, iż archeony to obce mikroorganizmy, które przetrwały w kosmosie, są w stanie przedostać się przez atmosferę i mogą stanowić początek kolonizacji Ziemi. Jakkolwiek dla kogoś brzmi to jak bzdura, nie da się racjonalnie tej bzdury obalić. Nauka nie wie, skąd wzięły się archeony, i każde wytłumaczenie jest możliwe. Czyli odpowiadając na twoje pytanie – w „Grawitacji” fabularnie wszystko, co czytasz, jest wymyślone, ale cała intryga ma solidne podłoże naukowe. Z takiego założenia zawsze wychodzę – mogę wymyślić postaci, mogę wymyślić zwroty akcji, ale to, dookoła czego krąży fabuła, musi być prawdopodobne.

U mnie okres czekania na sukces trwał dziewięć powieści. Dziewięć powieści, o których nikt nie słyszał i nikt ich nie kupił. W sumie jedenaście lat.

Tess Gerritsen

Robert Ziębiński: Wierzysz w UFO?

Tess Gerritsen: Oczywiście! Mówię poważnie. Nie wiem, czy są już między nami, ale wierzę, że istnieją.

Robert Ziębiński: A w to, że w sukcesie pomaga serial telewizyjny?

Tess Gerritsen: Pomaga w rozpoznawalności. Kiedy stacja TNT kupiła prawa do serii książkowej „Rizzoli & Isles”, na pewno pomogło to promować szerzej książki, ale czy w moim przypadku przełożyło się na sprzedaż, tu już nie byłabym taka pewna. Jest drastyczna różnica między serialem a powieściami. Serial to kumpelska opowieść o dwóch kobietach, powieści są mroczne i mało sympatyczne. Wiem, że część widzów, która sięgnęła po książki zachęcona serialem, była zawiedziona, i w drugą stronę – wiem, że część osób, które zaczęły oglądać serial, licząc na rozwinięcie powieści, była rozczarowana.

Robert Ziębiński: Ale to chyba naturalne – często adaptacja nie przystaje do oryginału.

Tess Gerritsen: Tak – ale też naturalnym jest, że film ma większy zasięg niż powieść. W przypadku TNT problem polega na tym, że teraz nie mogę sprzedać praw do innych powieści z tymi bohaterkami, bo stacja kupiła prawa do postaci.

Robert Ziębiński: Ale serial w tym roku skasowano.

Tess Gerritsen: Tak – prawa do mnie wrócą, ale musi minąć jeszcze trochę czasu.

Robert Ziębiński: Cofnijmy się w czasie – mówiliśmy już o Crichtonie i Robinie Cooku, a pamiętasz, co czytałaś, będąc dzieckiem? Kto miał największy wpływ na kształtowanie się twojego gustu?

Tess Gerritsen: Przede wszystkim seria „Nancy Drew Mystery Stories” – byłam dziewczynką, kiedy ją czytałam, i zawsze chciałam pisać takie historie. Mój archetyp pisarski. Potem był Artur Conan Doyle i Sherlock Holmes – pokochałam miłością najczystszą. Lećmy dalej – „Hobbit” Tolkiena. Jakbym kiedykolwiek zabrała się za pisanie fantasy – do czego nie dojdzie, bo już wiemy, że nie potrafię pisać takich rzeczy – to chciałbym stworzyć coś takiego jak „Hobbit”. Isaac Asimov – kocham prawa robotyki.  No i czytałam i wciąż czytam i uwielbiam Raya Bradbury’ego. „Słoneczne wino” to powieść magiczna.

Nic tak nie psuje życia jak zawiść i niespełnione ambicje.

Tess Gerritsen

Robert Ziębiński: Lubisz fantastykę?

Tess Gerritsen: Bardzo. Dodałabym jeszcze Artura C. Clarke’a. W ogóle podziwiam autorów SF – oni myślą o literaturze w niezwykły sposób, mają niezwykłe umysły i piękną wyobraźnię, której zazdroszczę.

Robert Ziębiński: Bradbury był ewenementem – niezwykle łączył poetycki język…

Tess Gerritsen: Z wizjami i fantastyką – prawda? Znów powtórzę, jak ktoś nie czytał „Słonecznego wina”, powinien sięgnąć po nie natychmiast. Niebywała powieść.

Robert Ziębiński: Zastanawiałaś się kiedyś, dlaczego istnieje tak niewielu autorów piszących thrillery medyczne?

Tess Gerritsen: A wiesz, że faktycznie jest nas niewielu. Przez lata prowadziłam wspólnie z nieżyjącym już Michaelem Palmerem warsztaty pisania dla lekarzy. I tak naprawdę nigdy nie wykształciliśmy ani jednej gwiazdy. Dlaczego? Dlaczego jest nas pięciu, może sześciu, którzy są rozpoznawalni na całym świecie? To chyba leży w specyfice zawodu lekarza. Popatrz – prawnicy szturmem zdobyli rynek literacki. Lekarze nie. Wynika to z prostego faktu – prawnik cały czas obcuje raz ze słowem pisanym, dwa z opowiadaniem historii. Lekarz, jeśli sam nie czyta, nie czytał za młodu, wykonując swój zawód nie ma doczynienia z opowieścią. Lekarze wypisują recepty, piszą raporty i cały czas obracają się w sferze faktów. Prawnik odsiewa kłamstwo i opowieść od prawdy. Lekarz bazuje na wiedzy naukowej, co utrudnia rozwijanie wyobraźni. A ostatecznie niewielu lekarzy potrafi opowiadać i wymyślać historie.

Robert Ziębiński: Myślisz, że pisania da się nauczyć?

Tess Gerritsen: Nie. W sensie – pisania, zasad pisowni, oczywiście. Szkoła pisania nauczy cię nawet zasad konstrukcji postaci, gatunku. Ale jeśli nie masz tego czegoś, tego zmysłu narracyjnego do snucia opowieści, nigdy tego się nie nauczysz.

Robert Ziębiński: Czyli jesteś przeciwniczką kursów pisania?

Tess Gerritsen: Jestem przeciwniczką okłamywania ludzi. Nie każdy może pisać powieści, bo nie każdy potrafi opowiadać. A opowieści nie da się nauczyć. To trzeba w sobie mieć.

Lisa Gardner - wywiad

Lisa Gardner

Lisa Gardner jest jedną z najpopularniejszych amerykańskich autorek kryminałów, a jej powieści regularnie goszczą na listach bestsellerów „New York Timesa”. Kiedy się spotkaliśmy w Warszawie, Lisa miała cały dzień nabity spotkaniami, a mimo to udało się nam jakimś cudem przeciągnąć półgodzinną rozmowę do ponad godziny. Wiem – ze szkodą dla kogoś, ale trudno, nie wolno wypuszczać tak dobrej rozmówczyni. A o czym rozmawialiśmy? O kryminałach pisanych przez kobiety, nowych trendach na rynku wydawniczym w Stanach i swojej fascynacji Stephenem Kingiem.

Robert Ziębiński: Pierwszy raz chyba w historii gatunku, jakim jest literatura kryminalna, gazety w Stanach i Polsce mają niemal bliźniacze nagłówki. I tu, i tam dziennikarze i krytycy literaccy piszą o tym, że zbrodnia stała się kobietą, a najlepsze kryminały i thrillery piszą teraz kobiety. Skąd was teraz tyle w tym gatunku?

Lisa Gardner: U was też taki trend jest? Ciekawe. Sytuacja w Stanach jest dość prosta. Otóż uwidocznił się w gatunku niezwykle mocno trend, który polega na odwróceniu się od pisania o zbrodni, a skupieniu większej uwagi na tym, co do zbrodni prowadzi. Na konsekwencjach, psychologii zbrodni i zbrodniarza. Nie jest to oczywiście trend nowy, bo i Patricia Highsmith pisała więcej o naturze zła niż samych złych uczynkach. Ale teraz ten model pisania kryminałów wrócił do łask i cieszy się w Stanach niebywałą popularnością.

Robert Ziębiński: Ale to wciąż nie jest odpowiedź na pytanie – dlaczego kobiety?

Lisa Gardner: Myślę, że świat męskich kryminałów zdominowany jest przez powieści skonstruowane według klucza: zabójstwo, śledztwo, mylne tropy, rozwiązanie zagadki, podczas kiedy to, co piszą kobiety, bardziej niż na samym mechanizmie śledztwa, całej dochodzeniowej, a co za tym idzie dynamicznej części narracji, koncentrują się na szukaniu odpowiedzi na pytania: dlaczego on/ona zabiła? Co do tego doprowadziło, czy inaczej, co sprawiło, że dana osoba zamieniła się w zabójcę? Kim był morderca, a kim ofiara/ofiary? Kryminały pisane przez kobiety spowolniają narrację, by snuć opowieść o poszukiwaniu natury zła. Niby mężczyźni robią to samo – bo przecież każdy autor kryminałów, niezależnie od płci, próbuje to zrozumieć. Tyle, że u panów więcej jest dynamiki i akcji, u kobiet psychologii i rozmowy.

Po prostu wyobraź sobie, że jest rok 1970, jesteś kobietą, pisarką i dzwonisz do FBI z prośbą o konsultacje w sprawie książki. Co usłyszysz w słuchawce? Gwarantuję ci, że tekst w stylu: Lalka idź do domu sprzątać, a nie zawracasz głowę.

Lisa Gardner

Robert Ziębiński: Myślisz, że da się w ogóle odpowiedzieć na to podstawowe pytanie? Na czym polega natura zła?

Lisa Gardner: I tak, i nie. Wiem, głupia odpowiedź. O tym, że jest to pytanie istotne i ludzie w Stanach szukają na nie odpowiedzi, świadczy fakt, że u nas gigantyczną, ale to gigantyczną popularnością cieszą się wszystkie crime shows. Stacje telewizyjne się tym nie chwalą poza granicami Stanów, ale wszelkie programy w stylu rekonstrukcje zbrodni, prawdziwe zbrodnie itp. biją u nas rekordy oglądalności. Pytanie teraz dlaczego? Moim zdaniem w przypadku, kiedy świat, który nas otacza staje się coraz bardziej brutalny i niezrozumiały, ludzie szukają wytłumaczenia. Chcą znaleźć coś, co pokaże im, dlaczego taki a nie inny pan zamknął na dekadę w piwnicy trzy kobiety. Dlaczego ktoś napada na bank, a w trakcie strzelaniny zabija kilka niewinnych osób? Jak rozpoznać seryjnego zabójcę? Crime shows pozwalają im oswoić lęki. Pokazują realne postacie, które zabiły, zgwałciły i całą historię z nimi związaną. I to jest forma oswojenia zła. Oczywiście jest ona bardzo powierzchowna, ale daje widzowi poczucie bezpieczeństwa. A tego przecież nam brakuje najmocniej. Więc odpowiadając na twoje pytanie – tak da się. Da się pokazać zło na przykładzie i rozłożyć je na czynniki pierwsze. Z powieściami jest bardzo podobnie. Oswajamy demony. Może nie globalne, a lokalne, ale od tego zaczyna się zrozumienie istoty zła. I jego wielu obliczy, bo przecież skłamałabym, gdybym powiedziała, że zło ma tylko jedno oblicze.

Robert Ziębiński: A czy to nie jest przypadkiem klasyczne katharsis? Oglądam horror, żeby pozbyć się złych emocji, żeby poradzić sobie z lękami?

Lisa Gardner: Oczywiście, że po części tak. Tylko wiesz, jak to jest z horrorami. Oglądasz je, krzyczysz – uważaj on jest za drzwiami! Bohater i tak te drzwi otwiera, a morderca robi pac. Śmiejesz się z przewidywalności gatunku, tego, jak łatwo wpada on w koleiny, i uważasz się za mądrzejszego. A co stanie się, kiedy zbrodnia wkroczy w twoje życie? Słyszysz w nocy skrzypienie podłogi, ruch i robisz…

Robert Ziębiński: Statystycznie robimy dokładnie to samo, co bohaterowie złych filmów. Otwieramy drzwi, zapalamy światło albo wołamy psa. Nie uczymy się na błędach filmowych czy powieściowych bohaterów.

Lisa Gardner: Myślę, że jest inaczej – jesteśmy tylko ludźmi, to my wymyślamy pewne modele zachowania, bo bierzemy je z życia. Wiesz, że nie klisze zachowań w kryminałach czy thrillerach są najważniejsze, a puenta – czytelnik i widz najbardziej liczy na to, że bohaterowi się uda, że znajdzie w sobie siłę do walki, by przetrwać.

Robert Ziębiński: A co z powieściami bez happy endów?

Lisa Gardner: Mówimy o rynku masowym? Jeśli tak, to takowych jest bardzo mało. Jednak tendencja to zakończenia wszystkiego dobrze wciąż ma się dobrze. I nie myślę tu o banalnym „i żyli długo i szczęśliwie”, a raczej o tym, że pewne wątki musisz zamknąć, opowieści dokończyć. Jeśli od początku prowadzisz narrację tak, iż wiadomo, że bohater nie żyje, musisz to skończyć. Czytelnik powieści gatunkowych nienawidzi, kiedy funduje się mu wyssane z palca zakończenia albo traktuje jak idiotę.

Wiele kobiet sięga po ten gatunek, ponieważ nie mają pojęcia o kradzieży tożsamości, o internetowych skokach itp., ale dobrze znają się na jednym… prowadzeniu domu.

Lisa Gardner

Robert Ziębiński: Skoro bierzemy pewne klisze fabularne z życia, to powiedz, dlaczego te thrillery i kryminały pisane przez kobiety są o wiele brutalniejsze od tych pisanych przez facetów?

Lisa Gardner: Wiele osób o tym mówi i często pojawiają się takie głosy w recenzjach.  Czy ja wiem, czy one są brutalniejsze? Czytam w recenzjach, że jesteśmy okrutniejszymi zabójczyniami, że masakrujemy bohaterów, ale to nie do końca prawda. Nie mogę mówić w imieniu wszystkich autorek, ale w swoim na pewno. I u mnie wygląda to tak, że oddaję tekst redaktorowi, a on czyta i odsyła mi poprawki z cyklu: weź dopisz do tego trupa więcej szczegółów, jak wygląda, co mu wydłubano itp. Potem kolejny fragment podkreślony na czerwono: weź tu zgwałć mocniej. Moim redaktorem jest facet. Moim wydawcą jest facet. Oni twierdzą, że znają rynek lepiej niż ja i wiedzą, czego chcą czytelnicy. A ja ich słucham. Taki los rzemieślnika. A więc wydaje mi się, i mówię to poważnie, tą branżą rządzą wciąż mężczyźni i to oni dyktują warunki, okrucieństwa również.

Robert Ziębiński: Kiedyś bano się przekraczać granice, od czasu wydania „Milczenia owiec” nastał wyścig w łamaniu tabu w śmierci.

Lisa Gardner: To prawda. Widzisz, „Milczenie owiec” i „Czerwony smok” to kanon współczesnego thrillera, powieści, które odmieniły gatunek. A Hannibal Lecter to ikona ikon, najważniejszy seryjny morderca we współczesnej literaturze. Nic zatem dziwnego, że po sukcesie „Milczenia…” zaczął się trend wyszukiwania zabójców i zwyrodnialców. Na całe szczęście on już, przynajmniej w Stanach, odszedł w zapomnienie. Teraz w naszym gatunku nie są najmodniejsze thrillery o seryjnych zabójcach, mniejszym zainteresowaniem wydawców cieszą się także technologiczne thrillery, zaś rekordy biją tzw. domestic thrillers, czyli opowieści o rodzinie, w wyniku komplikacji życiowych po kryzysie ekonomicznym, postawionej w ekstremalnej sytuacji. Najlepszym przykładem jest bijąca w Stanach rekordy popularności „Zaginiona dziewczyna” Gillian Flynn, którą zekranizował teraz David Fincher. I to poniekąd jest także odpowiedź na twoje pytanie o to, dlaczego w USA teraz tyle kobiet w kryminałach – ten subgatunek z rodziną w tle uznawany jest za idealny dla kobiet.

Robert Ziębiński: Nie masz wrażenia, że w ogóle kryminał z kobietami obchodził się w Stanach źle? W sensie, że do wielkiego boomu pisarskiego na początku lat 80. ubiegłego wieku was autorek kryminałów i thrillerów było jak na lekarstwo.

Lisa Gardner: W złotych czasach faktycznie nie było zbyt wielu pań piszących, potem trochę przybyło, ale chyba wiem, dlaczego boom zaczął się w latach 80., a odpowiedź jest tak banalna, że nie musiałbyś mieszkać w Stanach, żeby na nią wpaść. Po prostu wyobraź sobie, że jest rok 1970, jesteś kobietą, pisarką i dzwonisz do FBI z prośbą o konsultacje w sprawie książki. Co usłyszysz w słuchawce? Gwarantuję ci, że tekst w stylu: Lalka idź do domu sprzątać, a nie zawracasz głowę. Pisanie dobrych, mądrze wymyślonych thrillerów wiąże się z bytnością na miejscach zbrodni, współpracą z FBI, policją. Do lat 80. pracowała tam garstka kobiet, dopiero, kiedy one wbiły się na stałe do służb mundurowych, coś się zmieniło. I to generalnie dotyczy w ogóle pozycji kobiet w USA. Tego, że wywalczyły po latach 70. możliwości pracy w korporacjach na wysokich stanowiskach, w służbach mundurowych itp. Dziś jest więcej debiutujących pisarek niż pisarzy…

Robert Ziębiński: Powiedz, jak po 11 września w Stanach zmienił się stosunek pisarzy do policji? Po zamieszkach studenckich w latach 70. w powieściach kryminalnych zaczął rządzić stereotyp tępego, skorego do przemocy krawężnika.  

Lisa Gardner: No bo, tak było. Literatura policyjna i kino przełomu lat 60. i 70. w Stanach koncentrowały się na obnażaniu mechanizmów korupcji służb i rasistowskich problemów, potem w latach 90. zamieszki jeszcze mocniej pogłębiły niechęć do mundurowych. Jednak zamachy z 11 września i to, jak zaangażowani w pomoc byli zwyczajni policjanci oraz strażacy, sprawiło, że pojawiły się nowe cykle powieściowe z mundurowymi, a Hollywood sięgnęło po filmy o strażakach. A skąd to pytanie?

Na tym polega bycie autorem kryminałów i thrillerów dziś – byciu o krok przed czytelnikiem, który w trakcie lektury może wszystko, o czym piszesz, sprawdzić w Google.

Lisa Gardner

Robert Ziębiński: Kiedyś ktoś znajomy mówił mi, że po 11 września nie można było w Stanach pisać w powieściach o złych mundurowych, to pytam, czy to prawda, u źródła.

Lisa Gardner: Nie było jako takiego zakazu. Nic z tych rzeczy. Po prostu siła utożsamiania się z nimi była tak wielka, że po latach banicji powrócili do literatury jako ci dobrzy. Zresztą po 11 września w Stanach do łask wrócił także thriller szpiegowski, tyle że w uwspółcześnionej wersji – czyli my kontra świat arabski i wielkie korporacje.

Robert Ziębiński: Do dziś popularny?

Lisa Gardner: Nie do końca – jednak to był byt polityczny. Potem przyszedł kryzys i wszystko zmienił, i tak wracamy do domestic thrillers.

Robert Ziębiński: A czy takie obsadzenie domestic thrillers jest jakąś formą deprecjonowania kobiety. Na zasadzie, jak to domowe historie, to niech piszą kobiety…

Lisa Gardner: Ale to wynik tego, o czym mówiliśmy przy okrucieństwie – jeśli branżą rządzą faceci, to nie powinien cię dziwić ich tok myślenia. Z drugiej strony jednak to byłoby krzywdzące. Wiele kobiet sięga po ten gatunek, ponieważ nie mają pojęcia o kradzieży tożsamości, o internetowych skokach itp., ale dobrze znają się na jednym… prowadzeniu domu. Nie zbudujesz dobrej literatury gatunkowej, jeśli w jakimś stopniu nie oprzesz jej na tym, na czym się znasz sam. To już nie lata czterdzieste, gdzie wszystko mogłeś wymyślić. Dziś czytelnik ma taki sam dostęp do wiedzy jak ty. Musisz go zaskoczyć. Na tym polega bycie autorem kryminałów i thrillerów dziś – byciu o krok przed czytelnikiem, który w trakcie lektury może wszystko, o czym piszesz, sprawdzić w Google.

Robert Ziębiński: A kto ciebie zaskakiwał? Miałaś swojego ukochanego autora?

Lisa Gardner: Oczywiście, i nie będę oryginalna. Choć akurat niewiele ma wspólnego z kryminałami. Pisarzem, którego pokochałam miłością bezwzględną i dzięki któremu piszę itp., jest Stephen King. Niezbyt oryginalne, wiem (śmiech). W przypadku Kinga nie chodziło o strach, o to, że opisuje te wszystkie koszmarne rzeczy, a zabieg, jaki zastosował. Otóż tę jego zabawę w detale, która uwiodła Amerykanów. Czytasz jego książkę, a tam bohater je cheeriosy z mlekiem, czyta codzienna gazetę, ma starego forda, a na przedmieściu dom na raty… Czytasz do śniadania i czujesz, jakbyś czytał o sobie. Z tą drobną różnicą, że kilka stron dalej rozszarpuje cię wściekły pies albo zagrywa wampir (śmiech). Ale mówiąc poważnie, to ta zwykłość i talent do łączenia świata rzeczywistego z tym koszmarnym rozkochały mnie w Kingu na zabój. Zresztą nie tylko mnie. Myślę, że gdybyś zrobił szybki test między pisarzami w moim wieku w Stanach, wyszłoby, że z Kinga my wszyscy.

Lee Child wywiad

Lee Child

Człowiek, który wymyślił Jacka Reachera, spotkał się z nami w maleńkiej warszawskiej kawiarni i przez godzinę opowiadał… o kobietach i o tym, jak bardzo nie lubi mężczyzn pokroju Harveya Weinsteina. Ale nie tylko, bo mamy tu i opowieść o religii w Ameryce, i o amerykańskiej armii.

Robert Ziębiński: Boisz się o swojego bohatera, Jacka Reachera?

Lee Child: Nie, a dlaczego miałbym?

Robert Ziębiński: Bo w dzisiejszym świecie model twardziela zaczyna być wypierany. W dobie #meetoo, walki z przejawami dyskryminacji płciowej w świecie nas otaczającym jest coraz mniej miejsca dla twardzieli.

Lee Child: To racja, ale na szczęście Reacher, poza tym, że lubi kobiety, to je szanuje. Dlatego kobiety dobrze się z nim czują ­– bo traktuje je poważnie i z szacunkiem. Nawet jeśli relacja sprowadza się tylko do seksu. Podkreślę, że traktuje je również na równi z sobą. Co czyni z niego poniekąd bohatera feministycznego. A to pewnie wynika z moich osobistych poglądów.

Robert Ziębiński: Jesteś feministą?

Lee Child: Pracuję otoczony przez kobiety i jestem przekonany, że gdyby nie one, nie byłbym tu, gdzie jestem. Moją redaktorką jest kobieta, w agencji moimi sprawami zajmuje się kobieta, moim wydawcą jest kobieta. Nigdy nie miałem z tym problemu, nawet nie wiem, dlaczego miałbym mieć.

Przez setki lat ignorowaliśmy fakt, że kobiety są o wiele bardziej wytrzymałe i silniejsze od mężczyzn. Dlatego wcale mnie nie dziwi, gdy czytelniczki piszą właśnie nie o tym, że marzy im się, aby mężczyźni byli jak Reacher, że pragną mieć takiego kochanka, męża, a że właśnie w Reacherze znajdują siebie.

Lee Child

Robert Ziębiński: A czytelnikiem? Kto kocha Reachera?

Lee Child:  I tu znów niespodzianka. W większym stopniu kobiety niż mężczyźni. Kobiety czytają więcej niż mężczyźni i są bardziej uważnymi czytelniczkami.

Robert Ziębiński: Chcą, żeby ich faceci byli jak Reacher?

Lee Child:  Nie. One chcą być jak Reacher. Przez setki lat ignorowaliśmy fakt, że kobiety są o wiele bardziej wytrzymałe i silniejsze od mężczyzn. Dlatego wcale mnie nie dziwi, gdy czytelniczki piszą właśnie nie o tym, że marzy im się, aby mężczyźni byli jak Reacher, że pragną mieć takiego kochanka, męża, a że właśnie w Reacherze znajdują siebie. Że podoba im się jego siła i nieustępliwość, ale nie w kontekście – chcę się na kimś takim opierać, a – chcę być taka.

Robert Ziębiński: Boimy się siły kobiet, dlatego je dominujemy.

Lee Child:  Nie potrafię zrozumieć takich zachowań jak wykorzystywanie seksualne. Nie rozumiem, jak Harvey Weinstein – którego znam i z którym pracowałem – mógł robić to, co robił, a potem stanąć przed lustrem i patrzeć sobie w twarz.

Robert Ziębiński: Władza deprawuje.

Lee Child: Oczywiście. Ale nie można całe życie zasłaniać się pieniędzmi. Próbowałem zrozumieć ten model zachowania – dominowania nad kobietami i zmuszania ich do seksu, i nie potrafię. Dla mnie facet, który posuwa się do takich rzeczy, jest zwykłym frajerem. Nieudacznikiem, który brak powodzenia oraz życiową frustrację odreagowuje na innych.

Robert Ziębiński: Takie szkolne popychadło, które gdy dostaje władzę, mści się na wrogach.

Lee Child: Dokładnie. Taki ktoś to po prostu ludzkie zero.

Robert Ziębiński: Kobiety należy zdobywać?

Lee Child: Kobiety należy uwodzić, tak samo jak kobiety uwodzą nas. Radość z seksu wynika z tego, że obie strony mają na niego ochotę i obie robią to, bo są sobą zauroczone. Nawet jeśli to jednonocna przygoda.

Robert Ziębiński: Wspomniałeś już o seksualnym napięciu w pracy.

Lee Child:  Pracując z kobietą, nie jesteś w stanie tego wykluczyć. Zwłaszcza jeśli jesteście dla siebie atrakcyjni. Problem polega od dawna na tym, że nie mówimy głośno o tym, że takie rzeczy się zdarzają i są naturalne, a emocjonalna dojrzałość polega na tym, jak sobie z nimi radzimy. Przecież fakt, że ktoś się komuś podoba, ktoś czuje do kogoś seksualny pociąg, nie jest równoznaczna ani z molestowaniem, ani z tym, że wylądują w łóżku. Zamiast tworzyć z seksu tabu, powinniśmy o tym, co jest i może zaistnieć między ludźmi, mówić otwarcie.

Robert Ziębiński: Problem polega na tym, że potrafimy. Popatrz na historię kryminału. Przez dekady nie było tam innych kobiecych postaci, jak damy w opałach i femme fatale.

Lee Child: Jeszcze matki i matrony.

Robert Ziębiński: I sekretarki.

Lee Child: Tak! Moneypenny z Bonda.

Kobiety należy uwodzić, tak samo jak kobiety uwodzą nas. Radość z seksu wynika z tego, że obie strony mają na niego ochotę i obie robią to, bo są sobą zauroczone.

Lee Child

Robert Ziębiński: Sekretarka Sama Spade’a.

Lee Child: Czyli albo kobiety, które nie radzą sobie w męskim świecie bez silnego wsparcia, albo modliszki. A kobiety są różne. Ich role społeczne są tak bardzo różne. Setki lat ignorowaliśmy fakt, że niekoniecznie muszą one podporządkowywać się naszym męskim wyobrażeniom, nie dziwi mnie zatem, fakt, że my, mężczyźni, nie potrafimy sobie poradzić w chwili, gdy powiedziały – stop.

Robert Ziębiński: Dziś mamy wysyp twardych babek i w kinie, i w literaturze.

Lee Child: Zastanawiam się, na ile to efekt coraz głębszej świadomości, że kobiety są równe mężczyznom, że w wielu kwestiach (choćby tak prozaicznych jak wydanie pieniędzy na bilety do kina czy książki) to one podejmują decyzje, a na ile popkultura znów przewidziała społeczną zmianę i odwrócenie ról. Pamiętam, że na kilka lat przed wyborem Obamy na prezydenta pojawiały się filmy, w których prezydent Stanów Zjednoczonych był czarny.

Robert Ziębiński: Popkultura ma siłę tworzenia rzeczywistości?

Lee Child: Nie, ale jej twórcy bardzo często wykazują się czymś na kształt szóstego zmysłu i zauważają zmiany, które nadchodzą.

Robert Ziębiński: Myślisz, że kobieta mogłaby zostać prezydentem USA?

Lee Child: Skoro kobiety są kanclerzami, premierami, nawet w Pakistanie kobieta była premierem. Nie widzę zatem problemu w tym, aby kobieta została prezydentem. Problem kandydującej na ten urząd Hillary Clinton polegał na tym, że nie cieszy się ona w Stanach wielką popularnością, poza tym miała fatalnie poprowadzoną kampanię prezydencką. I choć przegrała z Trumpem o włos, to myślę, że w tej walce nie miała szans. Gdyby na jej miejscu była inna kobieta – kto wie, jak by te wybory się skończyły.

Robert Ziębiński: W Polsce Hillary Clinton kojarzy się jednak głównie z mężem, a ten z kolei z „aferą rozporkową”.

Lee Child: Właśnie tego przykładu mi brakowało. Czy ktoś patrzył na sytuację Bill Clinton i Monica Lewinsky w kategorii molestowanie i meetoo? Nie. Z prostego powodu. Obie strony zdecydowały się na seks. Obie podjęły decyzję i nikt nie obrzucał się wzajemnymi oskarżeniami. A przecież ona mogła zniszczyć prezydenta. On mógł zniszczyć ją. Wszystko skończyło się, jak przystało na dorosłych ludzi. W ogóle Bill Clinton był chyba jedynym amerykańskim prezydentem, którego można nazwać rock’and’rollowym prezydentem. Taki Mick Jagger polityki. Oczywiście jeśli spojrzymy na niego w kategorii męża stanu, to trudno uznać jego zachowanie za godne, ale z drugiej strony, miał w sobie tyle klasy, że zamiast iść w zaparte i kłamać, po prostu się przyznał.

Robert Ziębiński: Amerykanie za to go pokochali.

Lee Child: Nie tyle pokochali, co wybaczyli. Kiedy mówisz prawdę, niesmak może pozostać, ale przynajmniej nie można ci już nic zarzucić.

Robert Ziębiński: O tym zapominamy nie tylko w polityce, ale w codziennym życiu.

Lee Child: Niestety. Ale mówienie prawdy ponoć bywa trudne.

Robert Ziębiński: Bo?

Lee Child: Trzeba przyznawać się do swoich słabości, a tego znieść nie każdy potrafi.

A kobiety są różne. Ich role społeczne są tak bardzo różne. Setki lat ignorowaliśmy fakt, że niekoniecznie muszą one podporządkowywać się naszym męskim wyobrażeniom, nie dziwi mnie zatem, fakt, że my, mężczyźni, nie potrafimy sobie poradzić w chwili, gdy powiedziały – stop.

Lee Child

Robert Ziębiński: Reacher, były zawodowy żołnierz, spotyka na swojej drodze kobiety w armii.

Lee Child: Jakkolwiek dziwnie to zabrzmi, amerykańska armia jest swoistym państwem w państwie. Rządzi się swoimi prawami, ale też jest o wiele bardziej otwarta na tolerancję niż społeczeństwo samo w sobie. Powiedziałbym, że armia jest swoistym poligonem tolerancji. Trudnym, ale jednak jest. To w armii jako pierwsi w Stanach pojawili się czarni przełożeni, którzy rządzili białymi podwładnymi. W armii mieliśmy kobiety na wysokich stanowiskach. Także homoseksualizm najpierw został zaakceptowany instytucjonalnie tam. Wiem, że to brzmi kontrowersyjnie dla kogoś, kto jest wychowany na filmach koncentrujących się na problemach kobiet czy homoseksualistów w armii, ale mówię to o całościowym zjawisku, a nie o osobnych przypadkach.

Robert Ziębiński: W Polsce, gdy media doniosły o projekcie dopuszczania do zawodowej służby osób transseksualnych, wybuchła gigantyczna afera.

Lee Child: Mój ojciec służył w brytyjskiej armii podczas drugiej wojny światowej. Kiedyś rozmawiałem z nim właśnie o kwestii homoseksualizmu w wojsku. On powiedział mi rzecz, którą zapamiętałem do końca życia: „Synu, kiedy leżeliśmy w okopach, dookoła nas wybuchały niemieckie bomby i byliśmy pod ciągłym ostrzałem, ostatnią rzeczą, o której myślałem, było to, czy osoba, która podaje mi amunicję, jest gejem czy też nie”.

Robert Ziębiński: Ale ludzie są tylko ludźmi – bardzo często są małostkowi.

Lee Child: Oczywiście. Tylko że armia to takie mikrospołeczeństwo rządzące się restrykcyjnymi prawami. Jeśli zawalisz, bo jesteś uprzedzony do geja albo nie przyjmujesz rozkazów od kobiety, narażasz dla przykładu cały oddział. Ponieważ armia narzuca określony model zachowań, to o wiele szybciej tam właśnie zaakceptowane bywają rzeczy, które w normalnym społeczeństwie przyswajane są dłużej.  Ale jeśli w armii model kobiety dowódcy się sprawdza, to znaczy, że w życiu także się sprawdzi. Zresztą popatrz na wypadek, który miał miejsce w połowie kwietnia w Stanach. Tammie Jo Schults, pilotka, która wylądowała awaryjnie samolotem pasażerskim, w którym eksplodował jeden silnik, a pasażer zaklinował się w oknie, zanim trafiła do linii pasażerskich, była zawodowym żołnierzem i pierwszą kobietą, która latała na F/A 18. To w armii szczyt szczytów – szkoła top gun. Dziś pisze się o niej, że jest prawdziwą amerykańską bohaterką. Dla mnie podwójną, bo po awaryjnym lądowaniu odcięła się od mediów i nie komentuje swojego wyczynu. A zatem ktoś jeszcze myśli, że kobiety są gorsze albo są histeryczkami? To proszę, aby jakiś pan wylądował w takich warunkach pasażerskim samolotem. Płeć nie ma znaczenia przy odpowiednich umiejętnościach.

Robert Ziębiński: Jesteś Brytyjczykiem, który wyjechał do Stanów i tam zaczął pisać absolutnie amerykańskie powieści kryminalne. Pamiętasz, co cię zaskoczyło najbardziej po przylocie do Ameryki?

Lee Child: Religijność. Oni naprawdę traktują to wszystko niebywale poważnie! W to nie mogłem uwierzyć. Że te wszystkie religijne komuny nie dość, że traktują siebie ze śmiertelną powagą, to jeszcze poważnie są traktowane przez rząd. Dla mnie to wszystko przypominało jakieś zabobony i gusła.

Robert Ziębiński: Mimo to stworzyłeś Reachera – postać, która jest absolutnie, w stu procentach amerykańska.

Lee Child: Amerykańska kultura jest fascynująca i wspaniała, to nie ulega wątpliwości i nie mam zamiaru tego podważać. Każdy kraj ma swoje jasne i ciemne strony i o tym także należy mówić otwarcie.  To, co ja najbardziej lubię w Reacherze, to to, że udało mi się stworzyć postać, która jest pozornie przewidywalna. Były żołnierz, twardziel bez adresu. Amerykańska prawica go kocha. Uważają za swojego, za kolesia, który jest za masowym posiadaniem broni i wyznaje tradycyjne wartości. Ale to tylko ich wyobrażenie. Odczytują tę postać tak, jak chcą, i dopisują sobie to, czego ona nie ma. Reacher nie jest zwolennikiem broni. Nie ma poglądów politycznych, którymi szafuje na prawo i lewo. Więcej – jest postacią, z której pomocą wbijam delikatnie szpilę w prawicową Amerykę, ale oni tego nie zauważają.

Robert Ziębiński: Albo nie chcą zauważyć.

Lee Child: Bo łatwiej jest widzieć w nim faceta, który jest twardy i prezentuje niezłomne wartości, które kiedyś należały tylko do białych, a teraz świat się tak pozmieniał, że prawa do nich uzurpują sobie wszyscy: kobiety, czarni, Meksykanie, geje.

Robert Ziębiński: W Polsce także mamy coraz aktywniejszą grupę społeczną odwołującą się do czasów, kiedy było lepiej, a Polska była wielka i dumna.

Lee Child: Nacjonalizm, biała supremacja – to wszystko budzi się do życia, gdy do władzy dochodzą ludzie grający na populistycznych instynktach jak Trump. Problem polega na tym, że do dawnych lepszych czasów nie da się już wrócić. Ameryka w dziesięć lat zaakceptowała małżeństwa gejów, legalizuje marihuanę – to są rzeczy, których nie da się wymazać. Nie da się odebrać społeczeństwu podarowanej wolności.

Tylko że armia to takie mikrospołeczeństwo rządzące się restrykcyjnymi prawami. Jeśli zawalisz, bo jesteś uprzedzony do geja albo nie przyjmujesz rozkazów od kobiety, narażasz dla przykładu cały oddział.

Lee Child

Robert Ziębiński: Ale można próbować.

Lee Child: Ludzie nie uczą się na historii. A to wszystko już było, tylko w innych konfiguracjach. Poza tym jest jeszcze jedna bardzo ważna rzecz – podatki. Stan Kolorado zarabia miliardy na zalegalizowanej marihuanie. Nikt nie zrezygnuje z pieniędzy dla grupy, która nie potrafi się odnaleźć w społeczeństwie.

Kazuo Ishiguro - wywiad

Kazuo Ishiguro

Kazuo Ishiguro, jeden z najwybitniejszych współczesnych pisarzy, opowiada o kulisach powstawania filmowej adaptacji jego powieści „Nie opuszczaj mnie”, fascynacji polską historią, smutkiem, tym, jak wiele dziś zależy od promocji i „Czerwonym” Kieślowskiego.

Czytaj więcej „Kazuo Ishiguro”
Mike Patton

Mike Patton

To jeden z najszybciej załatwionych wywiadów w całej mojej dziennikarskiej karierze. Około dziesiątej rano napisałem emaila z prośbą o rozmowę z Pattonem  do polskiego przedstawiciela, nie minęło południe a miałem już do niego numer telefonu i wyznaczoną godzinę rozmowy. Mieliśmy rozmawiać głównie o jego projekcie Mondo Cane (Kaneee – jak mówi Patton). A wszystko zaczęło się od tego, że gdzieś w internecie przez przypadek znalazłem informację, że Mike przyjedzie na festiwal Era Nowe Horyzonty. Gdy zapytałem o to Romana Gutka, organizatora festiwalu, ten nie ukrywał swojego zaskoczenia. Nie podał bowiem wówczas jeszcze do publicznej wiadomości tej informacji. Skąd o tym wiedziałem – zapytał. Ano od Pattona, bowiem wokalista Faith No More opowiadał w jednym z amerykańskich wywiadów o lipcowym koncercie w Polsce. Tym sposobem główna gwiazda sama wygadała tajemnicę.

Czytaj więcej „Mike Patton”
Robin Hobb

Robin Hobb

Robin Hobb, autorka bestsellerowej trylogii „Skrytobójca”, opowiada o tym, jak dobra powieść fantasy wchodzi w relacje ze światem rzeczywistym i że wojna magiczna najczęściej odnosi się do wojny jak najbardziej realnej.

Czytaj więcej „Robin Hobb”