
Liam Neeson
Ha, zabawna sprawa. Wywiad załatwiła koleżnka, bo Liam okazał się kolegą jej znajomej. Poprosiła przez tę kumpelę, a on się zgodził. Reszta to przemiła rozmowa z cyklu – pytaj, o co chcesz. To pytałem.
Robert Ziębiński (Newsweek): Podobno kończysz z grą w filmach akcji i przechodzi na emeryturę.
Liam Neeson: Bzdura. Nie chce mi się odchodzić na emeryturę.
Robert Ziębiński (Newsweek): Byłoby to dziwne, bo w ostatnich latach zagrałeś w wielkich hitach: „Tożsamości”, „Starciu tytanów”, „Uprowadzonej” w „Przetrwaniu”
Liam Neeson: „Przetrwanie” to film zupełnie inny od tych, które wcześniej wymieniłeś. Opowieść bardzo staroświecka. Nie ma tu GPS-ów, telefonów komórkowych, nikt nie ściga się samochodami. Jest za to kwestia zupełnie pierwotna: konflikt człowieka z naturą. Grupka mężczyzn próbuje przeżyć na Alasce, a ich wrogami nie są gangsterzy ani tajni agenci, ale wataha wilków. Urzekła mnie w tym scenariuszu jego surowość. Takich filmów dziś już się nie kręci – pozbawionych efektów specjalnych, za to skoncentrowanych na pomysłowości człowieka w sytuacji kryzysowej.

Robert Ziębiński (Newsweek): „Przetrwanie” świetnie wypadło w amerykańskich kinach. Na starcie zarobiło 20 milionów dolarów.
Liam Neeson: To było zaskoczenie. Okazuje się, że film nie musi iskrzyć od fajerwerków technicznych, żeby się spodobał. Wystarczają dobre postacie i suspens.
Robert Ziębiński (Newsweek): Dowodem na to jest „Uprowadzona”, sensacyjny film wyprodukowany przez Luca Bessona, w którym zagrałeś główną rolę. To był jeden z największych hitów 2008 roku, choć takiego sukcesu chyba nikt się nie spodziewał.
Liam Neeson: Szaleństwo, jakie wybuchło wokół tego filmu, zaskoczyło wszystkich, nie wyłączając producentów. W Stanach nie zdarza się, aby film debiutował na pierwszym miejscu kinowych hitów, potem przez kilka tygodni spadał w rankingu, by nagle powrócić na szczyty popularności. To wbrew logice branży. Nie wiem, jaki mechanizm tu zadziałał, bo sama promocja – świetna zresztą – na pewno nie wystarczyła.
Robert Ziębiński (Newsweek): A który z twoich filmów okazał się spektakularną klapą, choć spodziewałeś się, że świetnie się sprzeda?
Liam Neeson: „Michael Collins”. Niby dostaliśmy za niego Złotego Lwa w Wenecji, ale gdy film trafił na ekrany w Ameryce, nikt go nie obejrzał. To była wstrząsająca klapa. A szkoda, bo to jeden z moich ukochanych filmów.
Robert Ziębiński (Newsweek): Podobno jesteś tak wielkim fanem „Gwiezdnych wojen”, że zgodziłeś zagrać w nakręconym po latach prequelu „Mroczne widmo” bez czytania scenariusza.
Liam Neeson: Bzdura. Z „Gwiezdnymi wojnami” to był cyrk. George Lucas zaprosił mnie do swojego biura w Londynie. Musiałem tam podpisać jakieś klauzule supertajności i przeczytać scenariusz na korytarzu. Nie wolno mi było o nim z nikim rozmawiać.
W Stanach nie zdarza się, aby film debiutował na pierwszym miejscu kinowych hitów, potem przez kilka tygodni spadał w rankingu, by nagle powrócić na szczyty popularności.
Liam Neeson
Robert Ziębiński (Newsweek): Christopher Nolan zakończył pracę nad trzecią częścią trylogii o Batmanie „The Dark Knight Rises”. Zagrałeś już w części pierwszej „Batman – Początek” złego Ra’s al Ghula. Teraz wróciłeś do tej postaci. I pewnie nic nie możesz powiedzieć.
Liam Neeson: Niestety, może trudno w to uwierzyć, ale nic o niej nie wiem. Christopher skończył zdjęcia, jednak trzyma wszystko w ścisłej tajemnicy. Dostałem tylko te fragmenty scenariusza, w których pojawia się moja postać. Wiem też, że w filmie wykorzystano trochę ujęć z pierwszej części „Batmana”. Nakręciłem również kilka nowych, ale są na tyle krótkie, że trudno na ich podstawie mówić o fabule.
Robert Ziębiński (Newsweek): Twój pierwszy wielki hollywoodzki film to „Darkman”. Mówię wielki, choć tak naprawdę nikt nie myślał o nim w takiej kategorii.
Liam Neeson: To był paradoks, prawda. Nie wiem, czy znasz kulisy powstania „Darkmana”, ale było tak, że Sam Raimi chciał nakręcić adaptację starej audycji radiowej „Cień”, tyle że nie było go stać na prawa autorskie. Potem próbował zdobyć prawa do „Batmana”, ale były już zajęte. I wtedy wpadł na pomysł, żeby stworzyć własnego bohatera, i tak narodził się Peyton Weestlake, czyli „Darkman”. Z jednej strony był to wielki ukłon w stronę przede wszystkim „Cienia”, z drugiej oczywiście do klasycznego „Niewidzialnego człowieka” i „Upiora w operze”, ale wszystko to zostało niezwykle sprawnie wymieszane ze sobą w głowie Sama – człowieka o niezwykłej popkulturowej wyobraźni.
Robert Ziębiński (Newsweek): I wyszedł mu hit.
Liam Neeson: Wiesz co było najbardziej zaskakujące? Nie to, że film zarobił krocie, a fakt, że wszyscy producenci po jego sukcesie zaczęli inwestować w opowieści o zamaskowanych mścicielach. Ba, nawet w końcu nakręcono adaptację „Cienia”.
Robert Ziębiński (Newsweek): Film Raimiego doczekał się dwóch kontynuacji, ale ty już nie powtórzyłeś swojej roli. Dlaczego?
Liam Neeson: Nie widziałem wtedy w tym głębszego sensu. Byłem u samego progu kariery i nie chciałem się dawać zaszufladkować, poza tym pozostałe części nie były już tak udane. Jeszcze jedna zabawna rzecz związana z „Darkmanem” – wiesz, że bardzo dużo osób myślało, że to adaptacja komiksu, a tym czasem komiks o „Darkmanie” powstał dopiero po tym, jak film odniósł sukces.

Robert Ziębiński (Newsweek): Po takim przeboju u progu kariery zrobiłeś coś bardzo dziwnego – zamiast zagrać w jakimś hicie, ty wróciłeś do Wielkiej Brytanii, by zagrać w niskobudżetowym czarnym kryminale „Under Suspiction”.
Liam Neeson: I dostałem za tę rolę nagrodę na Cognac Police Film Festival. Zagrałem w tym filmie, bo to był bardzo dobrze napisany czarny kryminał, a strasznie lubię ten gatunek, ot cała tajemnica.
Robert Ziębiński (Newsweek): Pamiętasz moment, w którym uświadomiłeś sobie, że jest na hollywoodzkim szczycie?
Liam Neeson: Ludziom często się wydaje, że stało się to po roli Oskara Schindlera i nominacji do Oscara, ale to nieprawda. Dzięki Schindlerowi moje nazwisko stało się rozpoznawalne, ale nie wywindował mnie na szczyt. Paradoksalnie stało się to dopiero niedawno, po sukcesie „Uprowadzonej”.
Robert Ziębiński (Newsweek): Masz chyba spory dystans do swojej kariery. W końcu pojawiasz nie tylko w wielkich produkcjach. Zagrałeś choćby w 2009 roku w niszowym filmie „After.Life” młodej polskiej reżyserki Agnieszki Wójtowicz-Vosloo.
Liam Neeson: Agnieszka dała mi bardzo dobrze skonstruowany scenariusz horroru. Spodobał mi się, więc zagrałem. Ludziom często się wydaje, że to niemożliwe – ściągnąć gwiazdę do niszowego filmu. A czasem wystarczy po prostu zapytać, tyle że mało kto ma odwagę. Lubię dobre scenariusze i nie unikam występowania u nieznanych reżyserów.
Robert Ziębiński (Newsweek): Skoro mówimy o scenariuszach, to co się dzieje w Hollywood, że producenci sięgają po rzeczy tak absurdalne, jak gra w statki czy Monopoly? W filmowej adaptacji tej pierwszej zagrałeś, a do Monopoly przymierza się Ridley Scott.
Liam Neeson: Przyjęcie roli w filmie takim jak „Battleship: Bitwa o Ziemię” to czysta kalkulacja. Wielki budżet, siedem dni zdjęciowych i przelew na konto. Ale fakt, wielkie studia mają problemy z kreatywnością: adaptacje gier planszowych to nie koniec ich dziwnych pomysłów na zyski. Producenci w Hollywood chcą teraz wskrzesić modę na filmy biblijne. Sam jestem na liście kandydatów do roli Mojżesza. Ale jest tam też Tom Hanks i pewnie on go zagra, bo w końcu potrafi zagrać wszystko. (śmiech)
Dzięki Schindlerowi moje nazwisko stało się rozpoznawalne, ale nie wywindował mnie na szczyt. Paradoksalnie stało się to dopiero niedawno, po sukcesie „Uprowadzonej”.
Robert Ziębiński (Newsweek): Miałeś też wystąpić w roli Abrahama Lincolna w filmie Spielberga. W ostatniej chwili zrezygnowałeś.
Liam Neeson: Nie w ostatniej. Chyba w 2005 roku Steven zaproponował mi tę rolę. Poświęciłem trzy lata na research, poznawanie życia Lincolna itp., ale Steven ciągle poprawiał scenariusz. Po pięciu latach w końcu ruszył z produkcją, jednak straciłem już do niej serce i zrezygnowałem.
Robert Ziębiński (Newsweek): Oparte na greckiej mitologii „Starcie tytanów” i „Gniew tytanów” to także odgrzewane kotlety.
Liam Neeson: Owszem, ale świetnie się sprzedające. Takie filmy kręci się dla rozrywki i pieniędzy. W obu zagrałem Zeusa, a partnerem był mój przyjaciel Ralph Fiennes w roli Hadesa. Co zabawne, w przerwach między ciskaniem gromów toczyliśmy z Ralphem poważne dysputy o Czechowie. Od dawna nie grałem w teatrze. Pomyśleliśmy więc, że warto wystawić na londyńskim West Endzie „Wujaszka Wanię”. Prawdopodobnie zrobimy to w przyszłym roku. Jak widać, wielkie produkcje nie są takie złe, w przerwach można porozmyślać o Czechowie.
Robert Ziębiński (Newsweek): Właśnie. W teatrze zaczynałeś…
Liam Neeson: Chyba w 1976 roku w Belfaście. Nigdy tego nie zapomnę. Udało mi się dostać na przesłuchanie do Lyric Theatre. Spodobałem się dyrektor Mary O’Malley, która postanowiła podpisać ze mną kontrakt. Prawdziwy kontrakt, na którym widniało czarno na białym: Liam Neeson – profesjonalny aktor. Byłem szczęśliwy jak nigdy. Belfast był wtedy strefą działań wojennych. Wszędzie stało wojsko, co chwila wybuchały bomby. A ja – lewitując z radości, wlazłem w sam środek tej strzelaniny.
Robert Ziębiński (Newsweek): Zanim trafiłeś do teatru, robiłeś w życiu wiele innych rzeczy.
Liam Neeson: Byłem słabym nauczycielem, grałem w piłkę, boksowałem, miło wspominam pracę operatora wózka widłowego w browarze Guinnessa. Jestem wykwalifikowanym wózkarzem, więc gdyby mi się kariera posypała, mam do czego wrócić.

Robert Ziębiński (Newsweek): Na to się chyba nie zanosi. W tym roku do kin trafia pięć filmów z twoim udziałem. Masz jeszcze jakieś niespełnione marzenia filmowe?
Liam Neeson: Nie mam parcia, aby zostać Hamletem, nie chcę umierać na scenie jako król Lear. Gram to, na co mam ochotę. Ale jedno marzenie mam: chciałbym jeszcze zagrać w westernie. Do tej pory wystąpiłem w jednym. „Krew za krew” z Pierce’em Brosnanem to oprócz „Michaela Collinsa” jeden z moich ulubionych filmów. Choć tak samo jak „Michael” okazał się klapą.
Robert Ziębiński (Newsweek): Na planie filmu „Krew za krew” spotkał się niedoszły Bond z Bondem. To prawda, że Brosnan sprzątnął ci sprzed nosa rolę szpiega wszech czasów?
Liam Neeson: Fakt, miałem zagrać Bonda, ale w końcu producenci postawili na Pierce’a. Urazy nie chowam, Pierce był dobrym Bondem. Za to ja dwa razy zostałem Zeusem – a przede mną żaden aktor dwa razy nie zagrał króla bogów. (śmiech).
Robert Ziębiński (Newsweek): Liam Neeson: gram bogów, brzmi dobrze. Na fali popularności kina biblijnego mógłby pan zagrać Jahwe, Allaha czy Buddę…
Liam Neeson: Kapitalny pomysł! To by było zwieńczenie kariery!
Wywiad został zrealizowany dla „Newsweeka” w 2012 roku
Jeden komentarz
Moim marzeniem jest spotkać prawdziwego Liama Nesona przytulić się do nie choć raz bardzo mocno i go pocalowac