Dzieci to nasza przyszłość - przeczytaj opowiadanie

Dzieci to nasza przyszłość

All I can say is that my life is pretty plain

„No Rain”, Blind Melon

Świetlickiemu w podziękowaniu

PROLOG

I

Jeśli to dziecko miało przeżyć, musiałam uciekać. Starsi zamknięci w pokoju obradowali. Zza drzwi dobiegały ciche szmery, od czasu do czasu przerywane nerwowymi okrzykami. Nie musiałam podsłuchiwać, żeby wiedzieć, o czym mówią. W tych trudnych czasach ciąża była rzeczą zakazaną. Musiałam uciekać. Przez chwilę wpatrywałam się w okno. Na zewnątrz padał deszcz, a pojedyncze błyskawice przecinały granatowe niebo. Takiej burzy nie było od dawna. Nie mogłam zabrać ze sobą ciężkich rzeczy, bo tylko spowolniłyby ucieczkę. Obrady potrwają jeszcze dwie, może trzy godziny. Potem wejdą tu i zabiją moje dziecko. Odeszłam od okna i otworzyłam drzwi. Na korytarzu nie było nikogo. Najciszej, jak to możliwe, minęłam pokój, w którym zamknęli się Starsi. Od drzwi wyjściowych dzieliło mnie kilka metrów. Gdy poczułam na twarzy deszcz, zaczęłam biec.

II

– Jak nie potrafisz upilnować swojej baby, to już twój problem. I nie pierdol mi teraz o tym, że to niemożliwe. Wiesz doskonale, że się zdarza. W sąsiednich osadach były dwie ciąże. I jak to się dla nich skończyło? – krzyczał siwy mężczyzna w wieku około sześćdziesięciu lat.

Na sali panowała cisza. Młody mężczyzna, do którego skierowane były słowa, spuścił głowę i wpatrywał się w swoje buty.

– Pytam się ciebie, Awi, kurwa, pytam! Jak to się skończyło?

– Nie ma… – wymamrotał pod nosem Awi, wciąż wpatrując się w buty.

– Nie słyszę cię! Kurwa, normalnie cię nie słyszę. Jak to się skończyło?!

Oczy zebranych w pokoju dwudziestu trzech mężczyzn utkwione były w Awim. Podniósł głowę. Spojrzał na przewodniczącego.

– Nie ma ich – powiedział głośno i wyraźnie. – Nie ma, dzieci zjadły całe zapasy. Musieli przed nimi uciekać. Nie przeżył nikt.

– Dokładnie, Awi. Dzieci w naszych czasach równają się śmierci. Oszukałeś Radę, oszukałeś całą naszą społeczność. Dlaczego nie powiedziałeś, że Lidia jest w ciąży? Dlaczego nie usunąłeś płodu?

– Nie wiedziałem.

– Jak to nie wiedziałeś? Pytam się, jak to możliwe? Nie zauważyłeś, że urósł jej brzuch? Że je dwa razy więcej. Nie okłamuj nas, Awi.

Awi był mężem Lidii od trzech lat. Przed zagładą, gdy żyli w wielkim mieście, stolicy Polski, chodzili do najlepszej kliniki i pragnęli mieć dziecko. Ale natura zrobiła coś złego z jej jajnikami. Potem stało się to, co się stało. Wielkie miasta zniknęły, gabinety ginekologiczne i kliniki płodności przestały istnieć. Podobnie jak ludzka rasa. Byli niedobitkami zamkniętymi z wyboru w małych enklawach. A dzieci… Nie było już dzieci. Bo to, co czasami się rodziło, trudno było nazwać dzieckiem. Natura pokazała swoje prawdziwe oblicze. Była złośliwą, wredną dziwką. Lidia zaszła w ciążę.

Wpatrywał się w Starszego, przewodniczącego Rady, i przez moment miał ochotę powiedzieć mu prawdę. To dziecko to palec Boży, nie mogliśmy mieć go wcześniej, ale Bóg dał je nam po tym, jak skończył się nasz świat. Ale nie powiedział tego. Milczał. Doskonale wiedział, że Boga nie ma.

– Gdy zorientowałem się, że jest w ciąży, było już za późno na aborcję. Przepraszam.

– Nigdy nie jest za późno na aborcję, Awi. Musisz zabić to dziecko. Wyjąć je z brzucha i zabić. Obciąć głowę i wrzucić do smoły. Zanim naprawdę będzie za późno.

III

Biegła przez ciemny las, trzymając się za wielki brzuch. Ostre gałęzie rozcinały policzki. Czuła, że zbliża się poród. Dlatego musiała uciec jak najdalej od osady i Rady. Ziemia, która pod wpływem deszczu zamieniła się w glinę spowalniała jej kroki.


CZĘŚĆ PIERWSZA
ZAGŁADA

I

Koniec nadszedł nagle. Jechałam do pracy, w radiu didżej puścił piosenkę grupy Blind Melon „No Rain”. To było 21 października. Dwudziesta rocznica śmierci Shannona Hoona – wokalisty grupy. Śpiewałam z nim „All I can say is that my life is pretty plain…”, uderzając rytmicznie dłonią w kierownicę. A potem nastąpiła ciemność. Straciłam przytomność i zjechałam z ulicy, uderzając w fasadę domu. Gdybym jechała szybciej, zginęłabym na miejscu. Czasami żałuję, że tak się nie stało.

Pamiętam, że jechałam do biura na dziewiątą rano. Kiedy ocknęłam się za kierownicą, zegar na desce rozdzielczej wskazywał trzecią. Dookoła mnie stały opuszczone samochody. Z radia, zamiast głosu spikera, dobiegał jednostajny szum. Kiedy otworzyłam drzwi i próbowałam wstać z siedzenia, obcas mojego buta wbił się w coś miękkiego.

„Gówno” – pomyślałam.

Spojrzałam pod nogi. To nie było gówno, a wyrwana z barku ludzka ręka. Podniosłam głowę. Cała ulica usłana była rozczłonkowanymi zwłokami. Zemdlałam po raz drugi. Kiedy się ocknęłam, panował mrok. Samochód nie chciał zapalić, więc powoli ruszyłam przed siebie, próbując ominąć walające się wszędzie ciała.

II

Zemdlałem, siedząc na kiblu. Ocknąłem się, leżąc na podłodze z opuszczonymi gaciami i osranym tyłkiem.

„Już od dawna powinienem siedzieć w pracy” – to była moja pierwsza myśl.

Próbowałem podnieść się z podłogi, dojść do łazienki i umyć się, ale strasznie kręciło mi się w głowie. Leżałem na podłodze przez kilka godzin, zanim szum w uszach minął. Po raz kolejny spróbowałem się podnieść. Moje ręce były jak z drewna. Gdy wijąc się jak węgorz, starałem się wstać, usłyszałem, że ktoś otwiera drzwi. Lidia. Leżąc, zupełnie straciłem poczucie czasu.

III

Pierwsze, co zobaczyłam po powrocie do domu, to Awi leżący na podłodze w kałuży krwi i gówna. Podbiegłam do niego, chciałam pomóc mu wstać, ale on na mój widok zaczął krzyczeć.

IV

Lidia miała rozbitą głowę, jej twarz pokryta była krwią i błotem. Niegdyś piękne, pełne wargi przypominały teraz kawał mielonego mięsa. Nachyliła się nade mną i próbowała podnieść. Ale zamiast chwycić ją za rękę, zacząłem krzyczeć. Wyglądała jak potwór z horroru o zombie-kanibalach.

V

Ukochany mąż, kochanek i przyjaciel na mój widok rzucał się po podłodze jak opętany. Wyprostowałam się. Próbowałam coś do niego powiedzieć, ale z ust zamiast słów wydobywał się dziwny bełkot. Dotknęłam swoich warg. Miejsce, które Awi tyle razy całował, było miękkie i lepkie od krwi.

VI

Nic nie wiedziała. Nie czuła bólu, nie widziała swojej twarzy. Przyglądałem się z podłogi jej reakcji. Lidia dotykała twarzy i była przerażona. A mnie zrobiło się głupio.

„Jak mogłem tak krzyczeć, jak mogłem ją odtrącić?”

Zaparłem się z całych sił i kolejny raz spróbowałem wstać. Prawa noga zgięła się w kolanie. Potem lewa. Podpierając się na wciąż zdrętwiałych rękach, powoli się podnosiłem. Bolało mnie całe ciało, ale udało się. Stojąc niepewnie na nogach, wyciągnąłem ręce, aby przytulić żonę.

VII

Awi objął mnie niezdarnie i przyciągnął do siebie. Miał opuszczone spodnie, pokrwawioną twarz i nie pachniał zbyt przyjemnie. W dodatku miał połamane ręce. A ja i tak po raz pierwszy od utraty przytomności poczułam się bezpiecznie.

VIII

W chwili omdlenia musiałem upaść nadgarstkami na ziemię i obydwa złamać, bo czułem, jak kości przemieszczają się pod skórą. Ale ból nie był istotny. Tuliłem Lidię, jakby miał skończyć się świat, a my byliśmy jedynymi, którzy ocaleli.

IX

Miałam złamany obojczyk, zmiażdżone wargi, rozcięte czoło i naderwane ucho. Ale o tym przekonałam się dopiero później. Awi, zaciskając z bólu wargi, poskręcanymi dłońmi delikatnie obmywał moje ciało, przyglądał się każdej najmniejszej rance. Uderzenie w kierownicę zniszczyło moją twarz. Próbowaliśmy dodzwonić się do lekarzy, ale telefony nie działały. Z radia wydobywał się jednostajny szum, telewizor milczał. Byliśmy odcięci od świata. Lub świat odciął się od nas.

X

Po opatrzeniu ran położyliśmy się do łóżka. Lidia zasnęła, a ja próbowałem zapomnieć o bólu. Dowiedzieć się, co się stało. Wyszedłem z domu i przeszedłem kilka przecznic. Choć może przeszedłem nie było dobrym określeniem. Moje kroki przypominały dziwne figury z tańca świętego Wita. Nie spotkałem nikogo. Na ulicach stały opuszczone samochody. Gdzieniegdzie leżały zmasakrowane zwłoki. Zawróciłem do domu. Miasto przypominało senny koszmar. Było ziszczeniem fatalistycznych wizji George’a Romero. Śmierć i nic poza nią.

Przez kilka następnych dni nie wychodziliśmy z domu. Jedliśmy to, co było w lodówce, a gdy skończyły się zapasy, a ja poczułem się odrobinę lepiej, zacząłem wychodzić na nocne łowy. Buszowałem po sklepach, kradnąc z półek towar. Wiedziałem, że nie byłem sam, bo z pobliskiego supermarketu w zastraszającym tempie znikało jedzenie. Ktoś poza nami przeżył, ale bałem się go spotkać.

XI

Długo nie rozmawialiśmy o tym, co się stało. Oboje wiedzieliśmy, że świat się skończył, ale baliśmy się powiedzieć to na głos. Nie wychodziłam z domu. Tylko Awi czasami wybierał się na nocne wycieczki, aby zdobyć pożywienie. Odcięci od świata, informacji i ludzi powoli popadaliśmy w obłęd. Nie potrafiliśmy wytłumaczyć sobie, co się stało. Nie potrafiłam wytłumaczyć sobie, jak dotarłam do domu. Dlaczego zemdleliśmy? Dlaczego żyliśmy? Musiało minąć pół roku, zanim zrozumieliśmy.

XII

W kwietniu na naszej ulicy pojawił się On. Wyglądał jak pastor prowadzący grupę wiernych. Jego donośny głos słychać było z daleka.

– Koniec ukrywania się i podjadania po kątach. Przyłączcie się do nas. Jeśli tu jesteście, przyłączcie się. Bóg zabrał nam świat! Bóg zabrał nam świat! Nadeszła pora, aby stworzyć nowy! – grzmiał siwy mężczyzna. Za nim ciągnął pochód okaleczonych niedobitków zagłady. – Oto nowy wspaniały świat! – krzyczał.

Chwyciłem zdeformowaną dłonią dłoń Lidii i wybiegliśmy z domu. Starzec uśmiechnął się na nasz widok.

– Witaj siostro i bracie. Dołączcie do Ludu Hioba.

Lidia w dziwnym grymasie wykrzywiła coś, co jeszcze niedawno było jej ustami.

Tak oto zostaliśmy wiernymi.


CZEŚĆ DRUGA
LUD HIOBA

I

Nigdy nie dowiedzieliśmy się, czym naprawdę była zagłada. Starzec, który przewodził Ludowi Hioba, także nie miał o tym pojęcia. Nazwał zgromadzenie Ludem Hioba dla żartu – kpił w ten sposób z Biblii i boskich przypowieści. Byliśmy niedobitkami warszawskimi – w sumie było nas około dwustu. Podobno na początku przeżyło kilkaset tysięcy, ale padali jak muchy. Coś złego unosiło się w powietrzu. Coś, co zabijało.

Rada Starszych liczyła dwudziestu czterech najzdrowszych i najlepiej wyglądających mężczyzn. Przewodził jej Hiob, siwy mężczyzna, który nazwał się wybrańcem martwego Boga. Z racji faktu, iż Awi nie ucierpiał zbyt wiele, został przyjęty do Rady. Jego powykręcane, niegdyś sprawne ręce informatyka im nie przeszkadzały. Ale to nastąpiło dopiero, gdy osiedliliśmy się w okolicach Skierniewic. Czy raczej miasta, które kiedyś nazywaliśmy Skierniewicami.

W wiosce, w której zamieszkaliśmy przed zagładą, musiało żyć około trzystu osób. Gdy do niej wkroczyliśmy, okazało się, że nie ocalał nikt. Na rozkaz Hioba składowaliśmy gnijące ciała na centralnym placu wioski. Zajęło nam to cały dzień.

Pamiętam, jak pierwszy raz dotknęłam gnijącego ciała. To było tuż po tym, jak spotkaliśmy Hioba. Wraz z nim szukaliśmy za dnia innych ocalałych, a wieczorami zajmowaliśmy opuszczone mieszkania w blokach. Strzeżone osiedla, które miały być ostoją rodzin świeciły pustkami. W jednym z takich apartamentowców znaleźliśmy kobietę. Mieliśmy spać w jej mieszkaniu. Pukaliśmy, ale nikt nie otwierał. W końcu Awi wyważył drzwi. Jeden prowizorycznie założony zamek puścił szybko.

Leżała na kanapie naprzeciwko telewizora. Była naga. Obwisłe piersi przybrały zielonkawy kolor. Miała ranę w brzuchu, w której wiły się robaki. Przy jej kolanach leżał mężczyzna, miał około czterdziestu lat. Wbiła mu nożyczki w oko. To on musiał rozciąć jej brzuch. Mogłam tylko domyślać się, co zaszło w mieszkaniu. Para kochanków, awantura, on próbuje ją zabić, ona, broniąc się, sięga po nożyczki. Nie wiedziałam, jakim narzędziem rozpłatał jej brzuch. W gnijącej dłoni ściskał coś, co przypominało płat skóry.

Z leżącym na podłodze mężczyzną poszło nam łatwo. Awi chwycił go za nogi, ja za ramiona. Mieszkanie miało taras, przez który wyrzuciliśmy zwłoki. Z nagą kobietą było gorzej. Jej ciało przykleiło się do obicia sofy. Gdy próbowaliśmy ją podnieść, gnijąca skóra pleców i pośladków przywarła do obicia. Pokój wypełnił odgłos rozrywanej skóry. Z pochwy wypadł jej wibrator oblepiony szaro-zieloną mazią.

Nie zmrużyłam oka w tym mieszkaniu.

Hiob twierdził, że musimy znaleźć jak najwięcej ocalałych i zgromadzić sporo jedzenia, zanim gdziekolwiek się osiedlimy. Dlatego zanim wylądowaliśmy w wiosce, przemierzyliśmy całą Warszawę. Niektórzy z nas umierali ze zmęczenia, maszerując, inni padali z głodu. Hiob zupełnie się tym nie przejmował. Sprawiał wrażenie człowieka, który wie, co ma zrobić. Prowadził nas ku przyszłości. Przyszłości bez broni, prądu i gazu.

II

Kiedy zostałem wybrany do Rady, dowiedziałem się o rzeczach, jakich nikt poza nią nie wiedział. I nie chodzi tu o podstawy naszej wiary, te były proste – przetrwać jak najdłużej. Siwy mężczyzna, który nazwał się Hiobem, miał dar. Twierdził, że po zagładzie otrzymało go zaledwie kilku ocalonych na całym świecie. Ów dar polegał na zdolności czytania w myślach. Nie wszystkich ludzi, ale wybranych. Ci, którzy posiadali podobną zdolność, przewodzili innym stadom. Kierowaliśmy się w stronę Łodzi, bo na jej obrzeżach istniały dwie osady – Izajasza i Daniela. Były mniej liczne niż nasza, nie mogliśmy z nimi utrzymywać kontaktu, ale Hiob twierdził, że jeśli będziemy bliżej siebie, łatwiej będzie nam dowiadywać się o niebezpieczeństwach i prościej będzie ich unikać.

Po spaleniu ciał mieszkańców wioski zajęliśmy ich mieszkania. Nie miałem już tak sprawnych rąk jak kiedyś, więc nie dołączyłem do grona mężczyzn budujących zagrody dla zwierzyny, która była naszym pokarmem. Zagrody powstawały w lesie. Hiob twierdził, że tak będzie lepiej. Im dalej jesteśmy od jedzenia, tym na dłużej go wystarcza. Kiedy zginie ostatni zwierz na ziemi, umrzemy. Zagłada sprawiła, że nie mogły się one rozmnażać. Te, które przetrwały, a w chwili zagłady miały zaledwie kilka miesięcy, były najcenniejsze. Im dłużej żyły, tym mieliśmy większe szanse. To wszystko powiedział nam Hiob.

On także powiedział nam o prawie obowiązującym w każdej innej osadzie. Obowiązywał w nich absolutny zakaz rozmnażania się. To paradoks – ale w momencie, w którym zagłada odebrała zwierzętom zdolność reprodukcji, nam ją zostawiła. Tyle, że to, co rodziło się, trudno było nazwać człowiekiem. Być może wpływ na to miały jakieś związki chemiczne, być może była to pewna forma ewolucji. Nie mam pojęcia, ale jedno wiedziałem na pewno – dzieci, które rodziły się w osadach, były wiecznie głodne. Pożerały wszystko, co tylko znalazło się w zasięgu ich wzroku. Najpierw zabijały matkę, bo zamiast rodzić się w sposób naturalny, wygryzały sobie drogę wyjścia z brzucha. Potem zaczynało się piekło. Były małe, zwinne i szybkie. Większość z nas, okaleczona w wyniku różnych wypadków, nie miała w konfrontacji z nimi żadnych szans. Dlatego najważniejszą zasadą było zabijanie każdego poczętego życia.

Starsi z Ludu Daniela i Izajasza myśleli, że uda im się dzieci oswoić, że nakarmią je i nauczą funkcjonowania w społeczeństwie, ale mylili się. Dzieci ich pożarły. Najpierw zjadły zwierzęta, a potem ich. Hiob, który nawiązywał telepatyczne połączenie zarówno z Danielem, jak i Izajaszem, zdał nam relację z masakry w ich osadach. Były mniej liczne niż nasza, jedna liczyła siedemdziesięciu mieszkańców, druga stu. Dwoje dzieci wymordowało ich wszystkich. Ostatnim obrazem, jaki Daniel przesłał Hiobowi, były płomienie. Przewodniczący osady zamknął się w pokoju z zżerającymi go dziećmi. Hiob nie wiedział, czy przeżyły. Mówił, że to mało prawdopodobne. Od tamtych osad dzieliło nas zaledwie sto kilometrów, a rzecz miała miejsce miesiąc temu. Gdyby przeżyły, zabijałyby właśnie naszą zwierzynę.

III

Mieszkaliśmy w osadzie ponad rok, a od zagłady minęły blisko dwa lata, gdy po raz pierwszy się kochaliśmy. Wstydziłam się go całować. On wstydził się mnie dotykać. Unikaliśmy więc seksu jak ognia. Dwudziestego drugiego października mieliśmy iść do kliniki. Odkładaliśmy pieniądze na in vitro. To miała być nasza ostatnia szansa na kochanego, malutkiego dzieciaczka. Nie myślałam o tym od czasu wypadku, śmierci i końca. Wyparłam tę datę z pamięci.

A ona wróciła. Niespodziewanie. Zalałam się łzami. Nie potrafiłam przestać łkać. Leżałam w łóżku w małej wsi, w której wszyscy zginęli, i płakałam. To nie był płacz, raczej czysta histeria. Kiedy Awi wrócił z obrad Rady, łkałam, rzucając się po naszym małżeńskim łożu.

Podszedł do mnie. Dotknął mojej twarzy. Gdy poczułam jego place na policzku, zadrżałam. Pragnęłam go. I nie martwiłam się swoimi rozkwaszonymi wargami, nie było dla mnie istotne, że palce Awiego nie są już tak sprawne. Chciałam czuć go w sobie. Głęboko.

IV

Tego dnia dokonałem pierwszej w swoim życiu aborcji. Choć może słowo „dokonałem” nie do końca tu pasuje. Zabiliśmy dziecko, ale i matkę. Miała trzydzieści lat, na imię Małgosia. Nie chciała zajść w ciążę. Tłumaczyła, że to był przypadek, że kiedy wpadła, chciała usunąć, robiła sobie płukanki z mydła, okaleczyła się w środku, ale ono i tak nie chciało umrzeć. Dziecko było silne i rosło w niej. Trzymałem ją za ręce, jej mąż za nogi, gdy Hiob wbił jej w brzuch półmetrowy kawał zbrojonego szkła. Zmasakrowało płód i przecięło Małgosię na pół. Pośród leżących na ziemi jelit, wiła się jeszcze dogorywająca połówka czegoś, co miało być dzieckiem, a przypominało małego, pokręconego stwora. Jego truchło wrzuciliśmy do gorącej smoły.

Nie zdążyłem dobrze zmyć krwi z dłoni i butów, a Lidia zawisła na mnie, wbijając mi język w gardło. Nie kochaliśmy się dwadzieścia trzy miesiące i siedemnaście dni. Wziąłem ją. Brutalnie, szybko i namiętnie.


CZĘŚĆ TRZECIA
PORÓD

I

– Musisz ją zabić, Awi – mówił spokojnie Hiob. – Tych dzieci nie da się wychować. Nie da się opanować. Jedzenia starczy nam na pięć, może sześć lat. W swojej głowie słyszę coraz mnie głosów, Awi. Świat się kończy. A to dziecko zabije nas wszystkich. Zastanów się i powiedz: czy nie chcesz cieszyć się promieniami słońca, zieloną trawą, deszczem na twarzy jeszcze przez kilka lat? Wolisz umrzeć – tu i teraz? Lud Hioba celebruje resztki życia, jakich nie zabrała mu zagłada, Awi, to była nasza religia od zawsze. Chcesz to zmienić?

Awi nie znał odpowiedzi na to pytanie. Przyszłości nie było. Wiedział to Hiob i cała reszta. Nie było lekarzy pracujących nad lekiem na bezpłodność pośród zwierząt. Nie było telewizji, radia, Internetu. Byli odcięci od świata, zamknięci w małej społeczności, która skazana była na zagładę. Głosy w głowie Hioba cichły, znaczyło to tyle, że jest ich coraz mniej. Że zbliża się prawdziwy koniec świata.

– I co zrobisz, Awi? Czy wejdziesz do pokoju, w którym siedzi Lidia, i zabijesz dziecko?

Milczał. Rada wpatrywała się w niego. Dawali mu szansę naprawienia błędu. Wiedział o tym. Jeśli usunie ciążę, będzie mógł żyć. Ale Lidia tak pragnęła tego dziecka. Ukrywała ciążę przed wszystkimi, oszukiwała nawet jego. Mówiła, że puchnie od gazów. Że go kocha. Że to dla nich. Naiwny.

Skinął głową.

II

Pierwszy skurcz poczułam w tym samym momencie, w którym mokra gałąź uderzyła mnie w policzek. Była cienka i wbiła się głęboko. Upadłam. Miałam wrażenie, że mój brzuch zaraz eksploduje.

III

Szukali jej wszędzie, ale nie było jej w domu. Wybiegli na zewnątrz. Padał deszcz, który szybko zacierał wszelkie ślady. Biegnący na czele grupy Hiob oświetlał drogę pochodnią. Mężczyźni uzbrojeni w widły, siekiery biegali po podwórzu.

– Bracie Awi, jeśli twoja kobieta urodzi, zanim ją znajdziemy… – Hiob nie zdążył dokończyć zdania, przerwał je skowyt kobiety. – Rodzi – wydusił z siebie.

– Głos dochodził od strony zagrody z pożywieniem – rzucił ktoś z zebranego tłumu.

Pobiegli w tamtą stronę.

IV

Z wbitą w policzek gałęzią Lidia leżała na ziemi, trzymając się za brzuch. Z każdą chwilą skurcze przybierały na sile.

„Bądź silna, to twoje dziecko, twoje marzenie – powtarzała w myślach. – Jeszcze chwila i je przytulisz”.

„Pokocha cię. Będzie inne. Na pewno będzie inne”.

Przez łzy nuciła cicho: „All I can say is that my life is pretty plain / ya don’t like my point of view / ya think I’m in- sane…”

Skóra na brzuchu Lidii zaczęła pękać. Czerwona krew zmieszana z jaskrawożółtym płynem zalała jej sukienkę.

Chwilę później materiał rozerwały małe szpony. Z brzucha dogorywającej kobiety wypełzł mały stwór, który w niczym nie przypominał dziecka.

– Chodź do mamy – wyszeptała ostatkiem sił Lidia. Po czym wyciągnęła ręce w stronę potworka. Stworzenie łypnęło na nią zielonkawymi ślepiami. Ostatnią rzeczą, jaką zobaczyła Lidia, były kły dziecka wbijające się w jej twarz.

V

Pościg brodził przez błoto.

Z odległości kilku metrów Awi zobaczył jak jego potomek pożera głowę kobiety, która go urodziła.

VI

Kości czaszki pękały między ostrymi zębami stwora. Gdy rozrywał pazurami gardło Lidii i próbował zjeść pozostałości po jej tchawicy, coś usłyszał. Obrócił łeb.


EPILOG

I

Odgrodzony od lasu wysoką siatką i szeroką na trzy metry fosą pełną ostrych, stalowych rur młody mężczyzna przyglądał się, jak kobieta-zombie rodzi. Płód rozerwał ją od środka, a teraz pożerał. Uśmiechnął się do siebie.

– Pawle, Pawle, spójrz na to – krzyknął do stojącego obok mężczyzny.

– O kurwa! – odpowiedział tamten.

– Skoro my nie daliśmy rady, może ich dzieci je wykończą.

– Nie liczyłbym na to – odpowiedział mężczyzna o imieniu Paweł.

Od kilku miesięcy przygotowywali plan ucieczki. Zginęło pięciu współwięźniów. Celowo nabili się na żelastwo, którym zombie odgrodzili ich od lasu i wolności. Chcieli, dosłownie, przejść po ich trupach i uciec w las. Przynajmniej ci, którzy jeszcze mogli chodzić, bo zombie, odkąd osiadły na stałe, zaczynały jedzenie od nóg.

– A może jednak – powiedział mężczyzna, zanosząc się przy tym kaszlem. – Może wcale nas nie pokonali. Może kobiety nie umarły i gdzieś jakieś jeszcze żyją i czekają na nas. Może w końcu uda nam się stąd uciec. Oszukać te stwory i żyć?

Tych stworów nie dało się oszukać. Myślały, rozmawiały ze sobą jak ludzie. I karmiły się surowym mięsem.

– Naprawdę bym na to nie liczył. Nie zabiliśmy ich w miastach. Zamknęły nas w zagrodach i traktują jak żywą spiżarnię.

– To po co uciekać?

– Nie wiem.

Mężczyzna zaniósł się kaszlem po raz drugi. Zanim trafił do zagrody, zanim złapały go te piekielne poczwary, studiował medycynę, wiedział więc, że to zapalenie płuc. Mimo to nie tracił nadziei. Podobno w Japonii i Brazylii były kobiety. Podobno ktoś w Szwajcarii uruchomił samolot. Kanadyjskie niedobitki przejęły władzę w Quebecu. Była nadzieja.

II

Dziecko usłyszało dziwny dźwięk i odwróciło się w stronę, z której dobiegał. Zagroda.

Z drugiej strony stado zombie sunęło przez błoto. Byli silni, silniejsi niż za życia, ale proces gnilny postępował u nich jak u każdego trupa, przez co powłóczyli powoli rozkładającymi się nogami po mokrej ziemi.

To dziecko było cudem natury. Żyło. Potrafiło się poruszać i było głodne. Wyprostowało się i ruszyło w stronę ogrodzenia. Zniekształcony penis wisiał mu między nóżkami. Chłopiec był mały i potrzebował dużo siły. A zagroda pachniała mięsem i siłą.

Opowiadanie „Dzieci to nasza przyszłość” zostało opublikowane w zbiorze „Piosenki na koniec świata”.