Robin Williams
Przeprowadziłem w swoim życiu kilkaset wywiadów. Przeleciałem, by je przeprowadzić, pół świata. Ale rozmów z Robinem Williamsem nie zapomnę nigdy. Żyjemy w świecie, w którym charyzma to rzecz zapomniana, a szczerość i spontaniczność są wpisane w zimną marketingową kalkulację. Z Williamsem było inaczej. Kiedy wchodził do pokoju, w którym mieliśmy rozmawiać, odnosiło się wrażenie, że jego energia i dobry humor rozniesie zaraz ściany.
To była niebywale trudna do spisania rozmowa. W zasadzie nie do spisania. Williams bowiem na każde pytanie związane z jego rolami zmieniał się w graną przez siebie postać. Potrafił mówić z hiszpańskim akcentem, udawać faceta ze slumsów, być wzniosłym dżentelmenem czy wreszcie Rosjaninem. Metamorfoza zajmowała mu tyle co mrugnięcie okiem. Nanosekundę. Wiecznie udający kogoś gwiazdor? Popisujący się warsztatem pozer? Nic z tych rzeczy. On po prostu żył tym, co robił. A był w tym bardzo dobry. Nigdy nie zapomnę chwili, gdy udając Rosjanina, powiedział, że to jego ulubiony akcent, bo film Paula Mazursky’ego „Moskwa nad rzeką Hudson” to – jedyny film, który naprawdę uwielbiam.
Robert Ziębiński (Newsweek): Czy ciężko dorosłemu mężczyźnie stać się pingwinem?
Robin Williams: Absolutnie nie. To jest banalnie proste, tym bardziej że ten dorosły mężczyzna pięć lat temu już raz był pingwinem [Williams użyczył głosu bohaterowi pierwszej części kreskówki o stepujących pingwinach – przyp. red.]. To jakby po prostu znów przejść tę samą dziwną transformację w nielota. A poważnie mówiąc, lubię pracować z George’em Millerem. Mój agent zadzwonił i powiedział: „Te, Robin, znów robią te pingwiny, wchodzisz w to?”. Najpierw zapytałem: „A George jest?”. „Jest!”. „To git. A kto scenariusz pisał?”. „Ta sama ekipa!”. „A to git!”. „Tylko kręcicie w Australii”. „A to dupa”.
Robert Ziębiński (Newsweek): I specjalnie dla pana przenieśli studio do San Francisco?
Robin Williams: Gdzie tam. Zacisnąłem zęby i poleciałem do tej Australii.
Robert Ziębiński (Newsweek): Podobno George Miller to jeden z ostatnich reżyserów, który bezgranicznie ufa aktorom.
Robin Williams: O tak! To totalny szaleniec. Uwielbia improwizację. Nie jest takim zadufanym w sobie typkiem, który kocha miłością dozgonną swój scenariusz. Pozwala aktorom robić wszystko, na co mają ochotę. Potem wybiera to, co najlepsze i najbardziej szalone.
Robert Ziębiński (Newsweek): Co było najbardziej szalone w filmie o pingwinach?
Robin Williams: Zupełnie odjechane były nasze pogadanki z pingwinimi amigos, czyli ekipą funfli mojego bohatera. Grali ich absolutnie szaleni latynoscy komicy. Tylko że mało tych scenek weszło do filmu, w końcu to bajka dla dzieci, a słowa, które tam padały, mogłyby zawyżyć limit wiekowy! Ale będą pewnie dodane do DVD.
Robert Ziębiński (Newsweek): „Tupot małych stóp 2” to bajka o miłości, swoją drogą, gratulacje z okazji ślubu, mam nadzieję, że niespóźnione.
Robin Williams: Znaczy, myśli pan, że się już rozwiodłem?
Robert Ziębiński (Newsweek): Nie, że brał pan ślub dwa miesiące temu.
Robin Williams: A, no tak. Dzięki, jak to mawiają, do trzech razy sztuka
Robert Ziębiński (Newsweek): No właśnie, do trzech. Jest pan starszy i proszę o wybaczenie tej bezczelności – ale czy to wciąż taka sama pasja jak przy pierwszej miłości?
Robin Williams: Mój kumpel mawia, że trzeci ślub to jakby wprowadzić ofiarę ciężkiego poparzenia do magazynu z fajerwerkami. Coś w tym jest, ale tylko trochę. Jak się kocha, to pasja jest zawsze. Nie mija z wiekiem, o to się pan martwić nie musi.
Robert Ziębiński (Newsweek): Tak pana dręczę o tę miłość, bo pański bohater, Ramon, zrobi wszystko dla swojej seksownej pingwinicy – to wątki autobiograficzne?
Robin Williams: Powiedzmy, że niektóre kwestie wygłaszałem uskrzydlony miłością (śmiech).
Robert Ziębiński (Newsweek): Jak się poświęca tyle czasu w życiu na stworzenie postaci pingwina, a nawet dwóch, bo gra pan tu dwóch bohaterów, to potem śni się po nocach Arktyka i bycie pingwinem?
Robin Williams: Nie. Ale często mi się śni, że jestem małpą. I gorylem, takim ze srebrnymi plecami. Przerażają mnie te sny. Chyba nigdy nie mógłbym zagrać małpy, panicznie się ich boję.
Robert Ziębiński (Newsweek): Mówiąc już poważniej: Ramon to pingwin mówiący z hiszpańskim akcentem. Pan jest specjalistą od akcentów, zaczynał pan karierę od występów w stand upach, podrabiając różne języki i akcenty. Skąd ta fascynacja?
Robin Williams: Myślę, że to wszystko przez moją mamę. To bardzo pokręcona postać, z jednej strony zagorzała chrześcijanka, z drugiej chirurg plastyczny. Na dodatek pochodzi z Południa i „wszystkkoo dla niej jesst cuuuudaśne”. Tak samo zresztą jak dla mojej babci. Potrafiła do mnie dzwonić i mówić radosnym głosikiem, przeciągając niemiłosiernie zgłoski: „Słooneczkooo, jaak dopsze jessttt słysszzeeć twójjj głooosik”. Babunia siedzi przed telewizorkiem, wiesz, pije drinka i ogląda wrestling. Do tego dochodziła jeszcze moja czarna opiekunka, która oznajmiała mi zazwyczaj twardym głosem: „Robin, chodź tu natychmiast, ubieramy się. Jest zimno na dworze, więc będziesz wyglądał jak ludzik Michelina”. I tak chodziłem do mamy i rozśmieszałem ją, naśladując głos niani, z nianią naśladowałem głos babci, z kolei będąc z babcią, naśladowałem mamę. Wszystkie umierały ze śmiechu, więc pomyślałem, że całkiem nieźle mi to wychodzi. Potem była szkoła, występy na akademiach, a jeszcze później – kluby i sukces. Jednak wszystko zaczęło się w domu, jak miałem jakieś sześć lat.
Robert Ziębiński (Newsweek): A który akcent jest pana ulubiony?
Robin Williams: Absolutnie rosyjski. Nauczyłem się go, przygotowując się do mojej ulubionej roli: rosyjskiego emigranta w „Moskwie nad rzeką Hudson”.
Robert Ziębiński (Newsweek): Zdrastwujtie. Wsio u was w poriadkie
Robin Williams: O matko! Skąd pan pochodzi?
Robert Ziębiński (Newsweek): Z Polski – przez lata w szkole obowiązkowy był rosyjski, ale już prawie nic nie pamiętam.
Robin Williams: Dzień dobry! (po polsku) Rosyjskiego uczyłem się sziest czasow w każdyj dień. To naprawdę było fascynujące. Ale jeszcze ciekawsze było uczenie się i poznawanie angielskiego z rosyjskiej perspektywy i tego, jak Ameryka lat 80. widziana była oczami emigrantów: „Matko Boska, papier toaletowy za darmo!”. Nie szydzę, proszę tak nie pomyśleć. To było zderzenie zupełnie innych światów. Dużo czasu spędziłem z Vladimirem Ivanoffem, rosyjskim muzykiem jazzowym, o którego losach ten film opowiadał – pasjonujące doświadczenie.
Robert Ziębiński (Newsweek): Dwadzieścia lat temu wcielił się pan w postać dżina w hicie Disneya „Aladyn”. Tamta rola przyniosła masę nagród, ale przede wszystkim uznawana jest za przełom w tworzeniu głosu w filmach animowanych. Udowodnił pan, że to może być sztuka. Jak zmieniła się branża animacji w ciągu ostatnich dwóch dekad?
Robin Williams: Wszystko się zmieniło. Od technologii animacji po sposoby nagrywania głosu. Dziś także gwiazdy nie boją się brać udziału w kreskówkach. Co więcej, same zaczęły zabiegać o to, aby studio je zaprosiło. A to świadczy o tym, jak wielką siłą jest teraz animacja. Również od strony technologii przeszła totalną transformację. Kolory nabrały głębi, są trzy wymiary. Jedyną rzeczą, której jeszcze nie osiągnęło kino animowane, to pełna animacja ludzkich oczu. Wciąż nie ma programu, który odda tę mgiełkę, specyfikę, głębię ludzkiego spojrzenia. George Miller twierdzi, że komputerowcy potrzebują jeszcze pięciu lat, żeby stworzyć prawdziwe ludzkie oko. Ale ja sądzę, że to się nie uda.
Robert Ziębiński (Newsweek): Czemu?
Robin Williams: Bo tu idzie o duszę czy – mówiąc bardziej przyziemnie – naszą osobowość. Coś, co nas od siebie odróżnia. Choć ktoś kiedyś zapytał mnie, czy mój pingwin w filmie ma moje oczy. Taaa, oczywiście, te małe czerwone ślepka są moje. Tyle że żeby tak dobrze zagrać, non stop łoiłem tequilę (śmiech).
Robert Ziębiński (Newsweek): Kojarzy się pan głównie z rolami komediowymi i ciepłymi dramatami obyczajowymi.
Robin Williams: W każdym klaunie czai się odrobina smutku. Pan popatrzy na Pierrota. Osobiście nie lubię się smucić, ale jest to wpisane w zawód komika.
Robert Ziębiński (Newsweek): A dlaczego tylko dwa razy w życiu zagrał pan czarny charakter?
Robin Williams: Cztery! Najpierw była rola w „Tajnym agencie” z Bobem Hoskinsem, potem wredny psychiatra wrabiający bohatera w „Dead Again”, psychol w „Bezsenności” i drań socjopata ze „Zdjęcia w godzinę”. Ja to uwielbiam, chyba najbardziej lubię grać takich zwyrodniałych morderców, aż mam dreszcze, jak o tym mówię. Ale co z tego, że ja uwielbiam, jeśli producenci jakoś tak mnie nie widzą. Może zatem poprzez pański „Newsweek” mogę wygłosić apel: Kochani producenci, kocham zabijać ludzi i jest tyle na tym świecie osób, które chciałbym zabić, ale nie jest mi to dane. Więc błagam, jeśli ktoś chciałby, abym kogoś zabił, dzwońcie do mojego agenta.
Robert Ziębiński (Newsweek): Co pana w tych postaciach pociąga?
Robin Williams: Ich niezwykła dwoistość. To, że wcielając się w socjopatę, musisz być z jednej strony czarujący i przymilny, z drugiej – być zimnym skurwysynem, który zaraz kogoś zajebie. Ta sztuka jest niezwykle trudna do opanowania, ale każdy aktor się zgodzi, że wszyscy uwielbiamy takie wyzwania. Jakaś dziennikarka kiedyś zapytała mojego ukochanego aktora Petera Lorre’a: „Jak pan to robi, że gra takie postacie?”. Odparł: „Nie gram, po prostu robię miny”. Może i robił miny, ale niech pan sobie przypomni jego twarz, oczy, spojrzenie w filmie Fritza Langa „M – Morderca”. Zimne ciarki.
Robert Ziębiński (Newsweek): Czy dlatego, że nie może dać pan upustu morderczym instynktom w kinie, uwielbia pan grać w gry komputerowe?
Robin Williams: Absolutnie, jestem totalnie uzależniony od grania! Teraz rąbię w nowe „Call of Duty” i „Battlefield 3” – obie są świetne. Tylko od razu zaznaczam: nie gram w sieci w multiplayera!
Robert Ziębiński (Newsweek): Boi się pan, że ktoś pana rozpozna i będzie nękał?
Robin Williams: A gdzie tam! Chodzi o honor. Kurczę blade, jak to tak może być, żeby dorosły facet dał się zabić dziesięciolatkowi. O nie, tak się bawić nie będziemy. Parę razy grałem w sieci i obrywałem od takich łebków, którzy jakby im było mało, że mnie ustrzelili, to jeszcze krzyczeli: „No i cię załatwiliśmy, dziadu!”. Ja – dziad! Nie zgadzam się na takie traktowanie!
Robert Ziębiński (Newsweek): Nigdy nie miał pan ochoty podkładać głosu w grach? To teraz prężna branża.
Robin Williams: Wie pan, ile wynosi budżet takiej gry jak „Battlefield 3”? Ponad 150 milionów. Gry kosztują dziś tyle co filmy, nic zatem dziwnego, że coraz więcej gwiazd się w nich pojawia. Mnie to jakoś nie kręci. Ale czasami bawi, jak grając w coś, rozpoznaję głosy kolegów. Tak miałem ostatnio z Samuelem Jacksonem w „Afro Samuraiu”. Tyle że on już wcześniej podkładał głos w kreskówce, na podstawie której powstała gra. Zajebistej kreskówce, dodam.
Robert Ziębiński (Newsweek): Skoro nie interesuje pana podkładanie głosu w grach, to co teraz pana kręci? Przez rok odpoczywał pan od kina.
Robin Williams: Nie odpoczywałem, tylko grałem na Broadwayu w sztuce „Bengal Tiger at the Baghdad Zoo” wystawianej przez mojego przyjaciela Bobcata Goldthwaita. Dlatego nie brałem żadnych ról w kinie. To był mój pierwszy raz na Broadwayu, więc pan rozumie – chciałem dać z siebie wszystko. Teraz wracam do kina. Wymyśliłem nawet nowy film, powiem to panu w sekrecie: nazywa się „Walking Dead”, opowiada o miasteczku, w którym wszyscy zamieniają się w zombi wyglądające jak Christopher Walken. A poważnie, zaraz trafię na plan filmu z Robertem De Niro, w którym gram księdza. Pierwszy raz będziemy razem pracować od czasu „Przebudzeń” – a uwielbiam z nim grać, to zwierzę. Mam jeszcze w planach „The Angriest Man in Brooklyn”, totalnie porąbaną komedię. No i wracam do stand upu, mam nowy program i znów chcę trochę porozśmieszać ludzi.
Robert Ziębiński (Newsweek): Czyli plotki o tym, że Hollywood zabija swoje gwiazdy, bo żadne studio nie chce inwestować w dobre scenariusze, są nieprawdziwe?
Robin Williams: Trochę prawdziwe. Niestety, dziś o wiele trudniej jest przepchać dobry, ambitny scenariusz przez kieszenie producentów. Dlatego cieszę się, że zagrałem w takich filmach jak „Moskwa nad rzeką Hudson” czy „Przebudzenia”. Dziś o takie rzeczy trudno.
Wywiad ukazał się w tygodniki „Newsweek” w 2011 roku