
Robert Redford
Znacie to uczucie, kiedy nagle dowiadujecie się, że możecie spełnić marzenie i to spełnienie marzenia jest bardzo realne? No właśnie, to ja poczułem to w dniu, w którym poznałem Robert Redforda.
Robert Ziębiński (Newsweek): Mam nadzieję, że mi pan wybaczy, ale zacznę od anegdoty. Dawno temu, pod koniec lat 70., pewna polska para spodziewająca się dziecka zakochała się w filmie Artura Penna „Obława”. Mężczyzna wielbił w tym filmie Marlona Brando, kobieta – pana. Byli to moi rodzice i dziś dziękuję Bogu i panu, że matka wybiła z głowy ojcu danie mi na imię Marlon.
Robert Redford: O Matko Boska! Naprawdę? To piękna historia, jestem wzruszony! Marlon był wspaniałym kolegą, ale jak się domyślam, to imię zapewne niezbyt popularne w Polsce.
Robert Ziębiński (Newsweek): Miałbym, delikatnie rzecz ujmując – przerąbane.
Robert Redford: To tak naprawdę powinniśmy podziękować moim rodzicom. Niestety, już nie żyją, ale gdyby istniała jakaś forma porozumiewania się z zaświatami, od razu opowiedziałbym im tę historię. Byliby wzruszeni, że nadając mi takie imię, wiele lat później uratowali pewnego chłopaka w Polsce przed strasznym szkolnym losem. No, to nie pozostało mi nic innego do powiedzenia jak to, że od teraz będziemy ze sobą gadać jak Bob z Bobem!

Robert Ziębiński (Newsweek): Jestem zaszczycony, choć dziwnie będę się z tym czuł. Rozmawiamy tuż przed otwarciem festiwalu w Sundance (19-29 stycznia). Prowadzisz go 30 lat, a festiwal stał się legendą niezależnego kina. Co znaczy być niezależnym filmowcem? Łatwo jest tworzyć niezależne kino?
Robert Redford: Nigdy nie było łatwo i kryzys tego nie zmienia. Nowe jest to, że coraz więcej twórców chce się odciąć od wielkich studiów filmowych, mieć większy wpływ na to, co ostatecznie zobaczą widzowie w kinie. Bo praca z gigantami zawsze oznacza, że to oni decydują o końcowym kształcie filmu, prawie nigdy po myśli reżysera. Ale z drugiej strony, jeśli nie jesteś związany z dużą wytwórnią, możesz zapomnieć o wielkich pieniądzach na wprowadzenie filmu do kin. Na samą promocję kolejnych części takich cykli, jak przygody Jamesa Bonda czy Harry’ego Pottera, wydaje się około 75 milionów dolarów. Cały budżet niezależnego filmu – i produkcja, i promocja – zamyka się w granicach dwóch, czasami czterech milionów. To żadne pieniądze, mimo to kino niezależne ma się całkiem nieźle i coraz prężniej rozwija. Troszkę dlatego, że z braku funduszy wymyśliliśmy alternatywną drogę promocji. Dawniej filmy, które pojawiały się w Sundance, były grane przez 10 dni w kinach, potem czasem ktoś je kupił do dystrybucji, a jeśli nie, to zupełnie przepadały. Dzięki temu, że otworzyliśmy w 1996 roku telewizyjny Sundance Channel, te filmy żyją po festiwalu. Nie byliśmy pewni, czy to się uda. Okazało się jednak, że ludzie chcą nas oglądać. Przez dekadę podbijaliśmy całe Stany, a teraz przyszedł czas na Europę, w tym Polskę [od wiosny 2010 roku kanał jest dostępny u nas – przyp. red.]. Co, przyznaję, strasznie mnie podnieca!
Robert Ziębiński (Newsweek): Na festiwalu Sundance debiutowało tylu wielkich reżyserów, że trudno ich wymienić. Ktoś szczególnie zapadł ci w pamięć?
Robert Redford: Quentin Tarantino ze „Wściekłymi psami”, które montował niemal na festiwalowych korytarzach. To był niesamowity, dziki film, nie zapomnę go. No i trudno zapomnieć Quentina – to naprawdę imponujące, jak daleko zaszedł.
Newsweek: Steven Soderbergh też debiutował u ciebie. Ale kiedy spytałem go o pokolenie Sundance, odpowiedział, że nic takiego nigdy nie istniało.
Robert Redford: Niech mi tu tylko przyjedzie w tym roku! Steve był jednym z pierwszych debiutantów, jakich pokazywaliśmy. Jego „Seks, kłamstwa i kasety wideo” odniosły u nas gigantyczny sukces, który otworzył mu drogę do Cannes, Złotej Palmy i kariery. Bardzo dużo zawdzięcza Sundance.
Robert Ziębiński (Newsweek): A co z tym pokoleniem?
Robert Redford: Na pewno ludzie, którzy u nas debiutowali, mieli poczucie wspólnoty. Kevin Smith, Quentin Tarantino, Steven Soderbergh, Richard Linklater – choć dziś robią zupełnie różne filmy, zaczynali w Sundance i są bodaj najlepszymi przedstawicielami absolutnie niezależnego ducha amerykańskiego kina lat 90. W tym sensie są częścią pokolenia Sundance.
Robert Ziębiński (Newsweek): A ty należysz do którego pokolenia? Spokojnej Ameryki lat 50. czy rozpolitykowanych buntowników lat 60.?
Robert Redford: Na pewno bliżej mi do politycznych aktywistów lat 60. Zresztą moje zainteresowanie polityką zaczęło się właśnie wtedy. Najpierw była młodzieńcza fascynacja wynikająca z troski o środowisko. Ameryka to naprawdę piękny kraj, pełen dzikiej przyrody, wielkich przestrzeni. W latach 60. uświadomiliśmy sobie, że firmy zajmujące się produkcją węgla i ropy na skutek nieprzestrzegania norm ekologicznych zaczęły zatruwać te dziewicze tereny. Wtedy po raz pierwszy się zaangażowałem w protest przeciwko temu, co dzieje się z naturą i środowiskiem.
Na pewno bliżej mi do politycznych aktywistów lat 60. Zresztą moje zainteresowanie polityką zaczęło się właśnie wtedy.
Robert Redford
Robert Ziębiński (Newsweek): Czyli?
Robert Redford: Nic oryginalnego, chodziliśmy na manifestacje, pisaliśmy petycje. Głębsze, poważniejsze zaangażowanie się w politykę przyszło kilka lat później, na samym początku lat 70., po filmie „Kandydat”, w którym zagrałem młodego mężczyznę ubiegającego się o fotel senatora.
Robert Ziębiński (Newsweek): Do dziś ten film jest jednym z najważniejszych obrazów o współczesnej polityce.
Robert Redford: To był przełomowy film, pokazujący nowe mechanizmy wyborcze, jakie ukształtowały się w Stanach. Dzięki niemu zrozumiałem, jak bardzo telewizja i rozwój mediów zmieniły oblicze polityki. Nieważne, co masz do powiedzenia, liczy się to, jak wyglądasz na zdjęciach czy przed kamerami. Ekskluzywne kosmetyki zastąpiły program polityczny, dobra fryzura i świetne ciuchy – przekaz. Jeśli pokochała cię kamera, mogłeś mieć pewność, że pokochają cię ludzie. Od tamtej pory bezustannie fascynuje mnie ten mechanizm, obserwuję polityczne kariery.
Robert Ziębiński (Newsweek): Pięć lat temu powiedziałeś w wywiadzie: „Kocham Amerykę i przez to, że tak bardzo ją kocham, martwię się tym, co oni z nią robią”. Oni, czyli administracja George’a W. Busha, odeszli. A ty dalej martwisz się o Amerykę?
Robert Redford: Pewnie! Z Ameryką nie jest dobrze. Musiałbym być hipokrytą, żeby ci mówić – hej, wiesz, wszystko u nas gra. Stany mają gigantyczne problemy finansowe, o czym wszyscy wiedzą. Kocham swój kraj, zawsze go kochałem i zawsze będę. Tyle że to nie jest już ta piękna, potężna Ameryka co kiedyś. Choć jeśli miałbym kogoś oskarżać o jej obecną kondycję, to nie obecnego prezydenta. George W. Bush i jego administracja rozwalili nasze podatki i w efekcie kraj stracił płynność finansową. Barack Obama objął rządy w najgorszym finansowym układzie – był po prostu zanurzony po szyję w gównie, a mimo to próbował jakoś w nim pływać. I może by mu się udało, gdyby nie drobny szczegół. Otóż w przypadku każdej poprzedniej prezydentury nasze dwie partie polityczne, czyli republikanie i demokraci, potrafiły się jakoś ze sobą dogadać. Teraz tak nie jest. Republikanie mają jeden cel – poniżyć i zniszczyć Obamę, co odbija się na całej naszej polityce. Jeśli Kongres nie potrafi nas reprezentować, a umie tylko ze sobą walczyć, to jest sytuacja patowa, Ameryka nie ruszy w żadną stronę, bo brakuje fundamentu rozwoju, czyli porozumienia między partiami.
Robert Ziębiński (Newsweek): Tak samo dzieje się w Polsce i chyba w całej Europie.
Robert Redford: To postępujące globalne zjawisko. Ludzie nie chcą ze sobą rozmawiać, uważają, że tylko oni mają rację.
Robert Ziębiński (Newsweek): Ponad 40 lat kariery to niezwykła możliwość obserwowania Hollywood od środka. Dziś wydaje się ono całkiem inne niż w latach 70., kiedy triumfy święciły takie filmy jak „Butch Cassidy i Sundance Kid” czy „Żądło” – oba z twoimi fantastycznymi duetami z Paulem Newmanem. W dzisiejszym Hollywood takie filmy chyba by nie powstały.
Robert Redford: Bo byłyby zbyt autorskie, oparte na oryginalnych scenariuszach. To wynika przede wszystkim z tzw. bezpiecznej polityki studiów filmowych, polegającej na inwestowaniu dużych pieniędzy w sprawdzone serie, w produkty dające pewny zysk, jak „Transformers” czy kolejne odsłony „Mission Impossible”. Ale to także wynika z pewnej bardzo ważnej zmiany, która nastąpiła w Hollywood i świadomości producentów. Studia, które w latach 60. i 70. kształtowały gusty i lansowały mody, dziś utraciły pewność siebie.

Robert Ziębiński (Newsweek): Dlaczego?
Robert Redford: Zmieniła się forma promocji kina. Dziś ludzie nie idą do kina dlatego, że scenariusz napisał William Goldman, a za reżyserię odpowiada George Roy Hill. Idą dlatego, bo gra w nim ten słynny aktor, który był zaplątany w skandale obyczajowe i dużo się o nim plotkuje.
Robert Ziębiński (Newsweek): Sam zawsze się odcinałeś od określeń typu „najseksowniejszy aktor”.
Robert Redford: To, jak wyglądasz, nie ma nic wspólnego z tym, jakim jesteś aktorem. Nie o to w sztuce chodzi. A wracając do pytania – nie pamiętam, żeby dziś ktoś mówił np. o wybitnych scenarzystach, którzy są gwarantem sukcesu filmu. Film stał się tylko elementem wielkiej machiny produkcyjno–promocyjnej. W czasach mojej młodości tego nie było, producenci częściej ryzykowali. I wygrywali, tworząc historię kina, jak choćby „Butcha Cassidy’ego”.
Robert Ziębiński (Newsweek): Czy kiedyś hollywoodzkie produkcje znów będą pełne wdzięku i luzu? Będą opowiadać historie, a nie bawić się efektami specjalnymi?
Robert Redford: Efekty specjalne służą dziś tylko do maskowania dziur w scenariuszu. Zawsze będę wierzył, że dobra historia obroni się sama. Że ludzie prędzej czy później zatęsknią za dobrze opowiedzianą oryginalną historią, a nie kolejnym odcinkiem jakiegoś cyklu. Zresztą często takie historie pokazuję w Sundance i okazuje się, że odnoszą sukcesy. Choćby ubiegłoroczne „Królestwo zwierząt”, za które Jacki Weaver była nominowana do Oscara.
Robert Ziębiński (Newsweek): Historią o życiu był twój debiut reżyserski „Zwyczajni ludzie” z 1980 r. Film opowiadający historię rodziny, która musi pogodzić się ze śmiercią syna, odniósł tak niespodziewany sukces, że – chyba zaskoczony nim – zamilkłeś na osiem lat.
Robert Redford: Ze „Zwyczajnymi ludźmi” było zabawnie. To była końcówka lat 70. – szefom jednej z wytwórni powiedziałem, że chciałbym nakręcić własny film. Dodałem: nie bójcie się, to absolutnie niski budżet, zero ryzyka, nikt nie straci. Oni na to, że skoro tak bardzo niskobudżetowy i skoro czuję, że muszę go zrobić, to OK – nikt nie ucierpi, kręć sobie. Wszyscy zakładaliśmy, że „Zwyczajni ludzie” zostaną puszczeni w kilku studyjnych kinach, zwrócą koszty produkcji i znikną z ekranów. Ale gdy film trafił do kin, okazało się, że bardzo się myliłem. Kosztujący raptem 2 miliony dolarów obraz zarobił blisko 60, w dodatku dostałem za niego Oscara. I tak oto proste ćwiczenie z reżyserii okazało się hitem. A czy mnie to przestraszyło i dlatego przestałem reżyserować? Nie, absolutnie. Po prostu wróciłem wtedy do grania. „Orły Temidy”, „Urodzony sportowiec” i „Pożegnanie z Afryką”’ to były bardzo czasochłonne filmy, które nie pozwalały na poważne zajęcie się reżyserią. No i szukałem historii, która mnie poruszy, sprawi, że znów będę chciał powiedzieć coś od siebie. Przeczytałem powieść Johna Nicholsa „Fasolowa wojna” i postanowiłem ją adaptować. To była kompletna odwrotność mojego skromnego debiutu – rzecz o konflikcie Indian z wpływowym politykiem, pełna odniesień do mitologii, elementów spopularyzowanego przez południowoamerykańskich twórców realizmu magicznego.
Dziś ludzie nie idą do kina dlatego, że scenariusz napisał William Goldman, a za reżyserię odpowiada George Roy Hill. Idą dlatego, bo gra w nim ten słynny aktor, który był zaplątany w skandale obyczajowe i dużo się o nim plotkuje.
Robert Redford
Robert Ziębiński (Newsweek): I kolejny film o polityce. Nie potrafisz się od niej uwolnić.
Robert Redford: Nie, bo polityka mnie wciąż fascynuje. W dodatku należę do pokolenia, które nigdy się od niej nie uwolni, w młodości przesiąkliśmy nią na wylot. Dosłownie kilka tygodni temu skończyłem nowy film „The Company You Keep”, który nie tylko reżyserowałem, ale zagrałem w nim główną rolę, więc przypomnę o sobie na ekranach po pięciu latach przerwy. To kolejny film polityczny. Tym razem sięgnąłem po historię Weather Underground, amerykańskiej lewicowej organizacji terrorystycznej działającej w latach 70. Akcja toczy się współcześnie, gram bohatera, który przed laty uciekł z organizacji. A teraz, po długim ukrywaniu się, pewien dziennikarz odkrywa jego tożsamość.
Robert Ziębiński (Newsweek): Kiedyś powiedziałeś: granie uratowało mi życie. Co przez to rozumiesz?
Robert Redford: Kiedy byłem chłopakiem, nie miałem pojęcia, co ze sobą zrobić. I co tu kryć – mocno przeginałem. Robiłem głupie rzeczy, bardzo niebezpieczne i autodestrukcyjne. No, nie miałem na siebie pomysłu. Wyrzucali mnie za pijaństwo ze szkół, rozrabiałem. A kiedy pojawiła się sztuka, życie nabrało sensu. Uspokoiłem się, odnalazłem.