Mike Patton
To jeden z najszybciej załatwionych wywiadów w całej mojej dziennikarskiej karierze. Około dziesiątej rano napisałem emaila z prośbą o rozmowę z Pattonem do polskiego przedstawiciela, nie minęło południe a miałem już do niego numer telefonu i wyznaczoną godzinę rozmowy. Mieliśmy rozmawiać głównie o jego projekcie Mondo Cane (Kaneee – jak mówi Patton). A wszystko zaczęło się od tego, że gdzieś w internecie przez przypadek znalazłem informację, że Mike przyjedzie na festiwal Era Nowe Horyzonty. Gdy zapytałem o to Romana Gutka, organizatora festiwalu, ten nie ukrywał swojego zaskoczenia. Nie podał bowiem wówczas jeszcze do publicznej wiadomości tej informacji. Skąd o tym wiedziałem – zapytał. Ano od Pattona, bowiem wokalista Faith No More opowiadał w jednym z amerykańskich wywiadów o lipcowym koncercie w Polsce. Tym sposobem główna gwiazda sama wygadała tajemnicę.
Ciekawostka – przez telefon Mike Patton człowiek, który wykonywał na scenie jedne z najwścieklejszych numerów w ostatnich dwóch dekadach, ma głos subtelny i delikatny. Gdyby nie fakt, ze znam jego datę urodzin, nie dałbym mu więcej niż dwadzieścia lat. No i co ważne, okazał się kolejnym dowcipnym, sympatycznym facetem, który nie ma w sobie nic z wielkiej gwiazdy. Nie pozuje, nie udaje. Za to śmieje się, opowiada anegdotki i jest żywo zainteresowany prowadzoną rozmową. Mam nadzieję, że w zapisie naszej pogadanki jest to wyczuwalne.
Mike Patton (ur. 1968) – amerykański wokalista, kompozytor i multiinstumentalista. Uznawany za jednego z najwybitniejszych współczesnych wokalistów. Z grupą Faith No More nagrał cztery albumy. Od początku lat 90. współpracuje z ikoną współczesnego jazzu i muzyki awangardowej Johnem Zornem, wspólnie nagrali szesnaście albumów. Patton jest także liderem grup Fantomas, Tomahawk, Pepeing Tom, a ostatnio Crudo założonym wspólnie z Danem The Automatorem. Śpiewał z takimi gwiazdami jak Norah Jones, Bjork, Sepultura, Slayer, Dillinger Escape Plan, Mark Lanegan, Massive Attack czy Babel Gilberto. Skomponował muzykę do filmów „A Perfect Place” i „Adrenalina 2”.
Robert Ziębiński: Zapewne nie masz o tym pojęcia, ale twój włoski projekt Mondo Cane, na którym śpiewasz włoskie popowe przeboje, idealnie wpisuje się w muzyczny gust Polaków. U nas bowiem w latach 80. muzyka pop z Włoch była niezwykle popularna…
Mike Patton: Wyobraź sobie, że mam pojęcie. Moi znajomi z Polski opowiadali mi o waszej fascynacji muzyką włoską, że w czasach komunizmu w Polsce tamtejsi gwiazdorzy jak Drupii czy Francesco Napoli byli u was niezwykle popularni i przyjeżdżali często na festiwal…
Robert Ziębiński: W Sopocie?
Mike Patton: Nie pamiętam nazwy miasta, ale leżało zdaje się nad waszym morzem.
Robert Ziębiński: To na pewno chodziło o Sopot.
Mike Patton: W każdym razie podobno muzyka z Włoch dla komunistycznej Polski była powiewem świeżości i popowej egzotyki z Zachodu. Nie wiem tylko, czy to prawda, czy mnie wkręcali.
Robert Ziębiński: Dokładnie tak było. Zresztą do dziś powstają u nas muzyczne telewizyjne programy, do których zapraszani są tacy panowie jak Drupii choćby. Rozumiem zatem polską fascynację włoską muzyką, ale skąd wzięła się ona u ciebie – Kalifornijczyka, który nigdy nie był odgradzany od muzyki przez komunistyczna cenzurę.
Mike Patton: Tu akurat nie ma zbyt wielkiej tajemnicy. Moja była żona była Włoszką i przez blisko sześć lat mieszkałem z nią w Bolonii. Na początku zupełnie nie znałem języka, a że mam wrodzoną awersję do uczenia się w szkołach i wkuwania z podręczników, wpadłem na pomysł, że nauczę się włoskiego, słuchając radia. Podczas kiedy żona wychodziła na spotkania ze znajomymi, do pracy itp., siedziałem w domu i maniakalnie zasłuchiwałem się w tamtejszych audycjach. W końcu nawet zacząłem nagrywać je na taśmy i z nich uczyć się akcentu, brzmienia. Na początku oczywiście szło mi to okropnie topornie, bo nie miałem pojęcia, o czym mówią, nie znałem słówek, a jako uparty człowiek nie chciałem sięgać do słowników. To właśnie podczas słuchania włoskich audycji zacząłem odkrywać ich muzykę. Oczywiście nie mówię tu o wspomnianych przez nas już gwiazdorach lat 70. i 80. jak Drupii, ale o kawałkach dużo wcześniejszych, z lat 50. i 60. Włosi byli wówczas pod wielkim wpływem psychodelii, swingu, a proste popowe piosenki do radia komponował Ennio Morricone. Kiedy moje małżeństwo się rozpadło i wróciłem do Stanów, zabrałem ze sobą wszystkie taśmy i dalej ich słuchałem. Znajomi się ze mnie śmiali, bo włoski towarzyszył mi niemal przy każdym zajęciu, czy to było sprzątanie, odkurzanie, gotowani czy komponowanie, ale nie przestałem. W bodaj 2007 roku pomyślałem w końcu, że fajnie byłoby zagrać te numery. Tyle że nie po bożemu, z gitarowym bandem, a z wielkim rozmachem – dorzucić do nich orkiestrę, dęciaki, jazzowe gitary, zamieniając popowe kawałki w coś na kształt profesjonalnego muzycznego kabaretu z moim włoskim przegiętym imagem.
Robert Ziębiński: Podczas koncertów z Mondo Cane paradujesz w białym staroświeckim garniturze i wyglądasz troszkę jak alfons ze starych filmów.
Mike Patton: Właśnie o to chodziło. (śmiech) O totalną zgrywę i dobrą zabawę nie tylko z dźwiękami, ale z całym włoskim stereotypem macho z brylantyną na włosach.
Robert Ziębiński: Projekt nazywa się Mondo Cane, czy to celowe nawiązanie do słynnego dokumentu „Pieski świat” Paolo Cavary i Gualtiero Jacopettiego?
Mike Patton: I tak, i nie. Bardzo dobrze znam ten dokument. Na początku lat 60. przez pokazywanie na ekranie drastycznych ujęć prawdziwej śmierci wywołał przecież skandal na świecie i rozpoczął całą falę filmów „mondo”, jak choćby seria „Oblicza śmierci”. Więc z jednej strony to było celowe, ale bardzo przekorne nawiązanie do tego filmu. Wiedziałem, że jeśli zatytułuję go Mondo Cane ludzie zwłaszcza ze środowiska metalowego, gdzie ten dokument był popularny, będą mieli skojarzenia z krwią, trupami i niezłym czadem, a tu proszę – niespodzianka, pan kojarzony z ostrą i ciężką muzyka popierdala sobie po scenie z orkiestrą. Myślę, że kilka osób się na mnie wkurzy (śmiech). A mówiąc już zupełnie poważnie, nazwałem ten projekt Mondo Cane, nawiązując tak naprawdę nie do filmu, a prawdziwego znaczenia tego zwrotu, czyli „pieskiego życia”. To taki idiom, który oznacza mniej więcej to, że nic w życiu ci nie wychodzi i ciągle na głowę pada ci deszcz. To określenie idealnie pasowało do treści piosenek, które opowiadają głównie o złamanych sercach, facetach na życiowych rozstajach i tego typu przykrych sprawach.
Robert Ziębiński: 22 lipca wystąpisz z Mondo Cane we Wrocławiu na największych polskim festiwalu filmowym Era Nowe Horyzonty.
Mike Patton: I już się nie mogę doczekać. Dość długo trwały rozmowy z organizatorami, na szczęście zakończyły się pozytywnie i przylatuje. Już o tym kiedyś mówiłem w wywiadzie, ale powtórzę: to będzie dla mnie dość niezwykłe przeżycie, bowiem wystąpię na scenie we Wrocławiu z orkiestrą, z którą nigdy nie grałem, i będziemy mieli bardzo mało czasu na zgranie się, więc adrenalina i lekki stres jest. Ale to dobrze, jak człowieka nie cieszy i nie kręci to, co robi, powinien dać sobie z tym spokój.
Robert Ziębiński: Zgodzisz się ze mną, że nad projektem Mondo Cane, zwłaszcza w aranżacjach i jazzowych partiach, unosi się duch twórczości Johna Zorna?
Mike Patton: To ogromny komplement, za który dziękuję, aczkolwiek akurat przy tworzeniu Mondo Cane starałem się nie inspirować muzyką Zorna. Ale widać nieskutecznie. John jest moim przyjacielem i mentorem od wielu lat i zapewne stąd biorą się zupełnie nieświadome nawiązania do jego twórczości.
Robert Ziębiński: Swój pierwszy zespół, Mr. Bungle, założyłeś z kolegami ze szkoły w 1985 roku, jednak prawdziwy sukces odniosłeś, zostając wokalistą Faith No More, dziś ikony rocka…
Mike Patton: To dziennikarze nazywają nas ikonami i legendą rocka. Tak naprawdę Faith No More w latach 90. nie było żadną ikoną, a jedynie bardzo znanym zespołem z Kalifornii. Mieliśmy wielkie hity jak „Epic” czy „Falling to Pieces”, ale na Boga, to nie był sukces na miarę The Rolling Stones, co próbuje się nam dziś wmawiać.
Robert Ziębiński: Zmierzałem do czegoś innego. W 1992 roku miałeś dwadzieścia cztery lata, a płyty z twoim udziałem, takie jak „The Real Thing” czy „Angel Dust”, zbierały entuzjastyczne recenzje i świetnie się sprzedawały. Ty zachowałeś się wtedy zupełnie nietypowo jak na gwiazdę rocka. Zamiast wciągać kokainę, bzykać prostytutki i demolować hotele, zacząłeś eksperymenty muzyczne i współpracę z Johnem Zornem. Jak wielki wpływ na ciebie wywarł guru nowojorskiej awangardy?
Mike Patton: Nie będzie w tym przesady, jeśli stwierdzę, że znajomość z Johenm Zornem uratowała mi życie. Masz rację – mogłem się stoczyć, mogłem zostać kolejną żałosną gwiazdą rocka, która z upływem lat łysieje, tyje i staje się własną karykaturą. Od tego wybawił mnie John, który nauczył mnie wiary we własne siły i możliwości. Występując z Faith No More i Mr. Bungle, czułem podskórnie, że mój głos mógłbym wykorzystywać w zupełnie inny sposób, że jest on instrumentem, na którym nie potrafię jeszcze grać. I wtedy pojawił się on. To był chyba 1992 rok, a Zorn zaprosił mnie do nagrywania wokaliz na album poświęcony pamięci wybitnego francuskiego pisarza Jeana Geneta. Rzecz nazywała się „Elegy”, a ja mogłem tam wyzwolić się od rockowego koturnu. To był początek naszej współpracy i przyjaźni, która trwa do dziś.
Robert Ziębiński: A oglądałeś po latach klip do „Epic”?
Mike Patton: O Jezu, a po co? Nie, coś ty, mam w domu fundamentalną zasadę – nie oglądam teledysków. „Epic” nie widziałem od lat. Myślę, że gdybym jednak przypadkiem gdzieś na ten klip trafił, umarłbym ze śmiechu. Strasznie wtedy wyglądałem, te włosy, gówniarski image. Śmiałbym się z siebie dość długo.
Robert Ziębiński: W 1996 roku w wytwórni Johna Tzadik wydałeś swój pierwszy eksperymentalny album „Adult Thems for Voice”. Faith No More było u szczytu sławy, pamiętasz, jak zareagowali fani zespołu na solowy album wokalisty w całości wypełniony dziwnymi wokalizami?
Mike Patton: John nauczył mnie jednej rzeczy – muzyki nie tworzy się po to, aby przypodobać się tłumom, ale po to, by wypowiadać to, co tkwi głęboko w człowieku. „Adult Thems for Voice” były absolutnie znienawidzone, ale kompletnie mnie to nie ruszało. Pewnie, że była to płyta przegięta, niemal nie dało się jej słuchać, ale musiałem ją nagrać, bo te wszystkie dźwięki tkwiły we mnie zbyt głęboko, żebym mógł je zignorować. Z perspektywy lat mogę powiedzieć, że była to moja szkolna wprawka przed rozpoczęciem prawdziwej solowej kariery.
Robert Ziębiński: Faith No More rozpadło się w roku 1998, kilka miesięcy później założyłeś własną wytwórnię Ipecac Records. Podobno otworzyłeś ją, bo nikt nie chciał wydawać twoich płyt.
Mike Patton: To nie tak, że nikt nie chciał wydawać moich płyt. Mike Patton, były wokalista Faith No More, był i jest w Stanach instytucją muzyczną, tyle że wielkie wytwórnie chciały, abyśmy wówczas z moim nowym zespołem, Fantomas, przerobili naszą płytę, żeby była bardziej przyswajalna, żeby pojawiło się na nich więcej normalnych numerów. I wtedy powiedziałem – mam kurwa tego dość. Siedzący za wielkim drewnianym biurkiem bufon nie będzie mi tłumaczył, jak ma wyglądać moja muzyka. I wtedy wpadłem na pomysł, żeby otworzyć własną wytwórnię płytową, w której fundamentalną zasadą będzie wolność twórcza. Zanim oczywiście Ipecac otworzyło swoje podwoje, wpadłem w totalną panikę. Jestem bowiem typem faceta, który nie potrafi wyhodować choćby jednego kwiatka, wszystkie, jakie miałem, uschły w męczarniach, a co dopiero prowadzić sporą wytwórnię płytową. I tu znów pomocną rękę wyciągnął do mnie John Zorn. Zadzwonił do mnie i powiedział; „Mike, co ty pierdolisz, ja też nie znam się na hodowli kwiatów, co nie zmienia faktu, że mam własną wytwórnię. Weź się chłopie w garść zajmij się muzyką, a resztą się jakoś ułoży”.
Robert Ziębiński: I ułożyła. Ipecac Records istnieje już jedenaście lat, wydaliście ponad sto dwadzieścia płyt.
Mike Patton: Z wszystkich swoich życiowych decyzji najbardziej dumny jestem z tego wydawnictwa. Nawet gdyby upadło, splajtowałbym, a nikt nie chciał kupować naszych płyt, byłbym z niego dumny. W końcu udało nam się wydać kilka wybitnych płyt, jak choćby albumy Isis, grupy uznawanej dziś za jedną z największych gwiazd współczesnego metalu.
Robert Ziębiński: Wspomniałeś o swojej grupie Fantomas. Jej nazwa nawiązuje do słynnego filmu z Luisem De Funes, „Fantomas”. W Polsce był to film kultowy, a do dziś komedie z De Funesem cieszą się wielkim powodzeniem.
Mike Patton: Uwielbiam ten film i znam go na pamięć. A poczucie humoru Luisa De Funes, jego wieczna nerwowość, bawi mnie od lat. Niemniej jednak nazwa Fantomas nawiązywała nie tylko do filmu, ale przede wszystkim do książek Pierra Souvestre i Marcela Allaina, czyli klasycznych francuskich powieści sensacyjnych, w których po raz pierwszy pojawił się superzłoczyńca Fantomas. Przyznaję, że nazwałem tak zespół odrobinę po to, aby zabawić się amerykańskim snobizmem. Nie wiem, czy wiesz, ale Amerykanie mają obsesje na punkcie Europy i tego, co europejskie. Jak coś się nazywa po francusku, to musi być wykwintne, drogie i dla wyższych sfer. Nadanie nazwy zespołu pochodzącej od francuskiego przestępcy było więc moim żartem z tego narodowościowego snobizmu.
Robert Ziębiński: Z Fantomasem nagrałeś rewelacyjną przeróbkę „Kołysanki” Krzysztofa Komedy. Sięgnąłeś po ten utwór, bo pochodzi ze znanego filmu, czyli „Dziecka Rosemary”, czy też znasz dobrze twórczość Komedy?
Mike Patton: Uwielbiam Komedę. Mam w domu wielki boks jego płyt i kiedyś się nim katowałem. „Kołysanka” poza tym, że pochodzi z filmu Polańskiego, to przede wszystkim numer, w którym słychać niezwykły talent Komedy do łączenia niemal popowych melodii z jazzem. Był w tym niekwestionowanym mistrzem. Żal, że zmarł tak wcześnie.
Robert Ziębiński: „Kołysanka” pojawia się na albumie Fantomasa „The Director’s Cut”, gdzie przerabiasz znane motywy filmowe. Większość utworów, które tam się znalazły to, po pierwsze, kompozycje z thrillerów i horrorów, po drugie, same klasyki kina. Więc dwa pytania: Czy kino grozy to twój ulubiony gatunek? I drugie, trudniejsze: w swojej muzyce nie stronisz od eksperymentów, wydajesz się jednak w wyborze filmów dość konserwatywny – preferujesz więc kino klasyczne czy, dajmy na to, filmy Quentina Tarantino?
Mike Patton: To najpierw odpowiem na pierwsze pytanie. W zasadzie nie ma gatunku filmowego, którym bym się specjalnie brzydził, może poza komediami romantycznymi (śmiech). To nie tak, że uwielbiam horrory i thrillery i tylko je oglądam. Gatunek często zależy od nastroju, od tego, na co mam ochotę. Czasami jest to film sensacyjny z galopująca akcją i wybuchami, czasami kameralny dramat psychologiczny. Pod tym względem nie różnię się za bardzo od innych ludzi, tak myślę. Co do kina i tego, co mi bliższe. Osobiście nie cierpię konserwatyzmu w sztuce. Nie mogę słuchać osób, które mówią: wiesz Quentin Tarantino jest tylko nędznym imitatorem, tylko cytuje filmy, nie ma to jak klasyka kina itp. Owszem uwielbiam klasykę, dajmy na to taką „Noc myśliwego” mogę oglądać w kółko, ale nie znaczy to, że mam nie szanować ludzi, którzy myślą o kinie zupełnie inaczej i próbują na bazie klasycznych filmów wypracowywać nowy język filmowy. Tarantino właśnie to zrobił: stworzył kompletnie szaloną postmodernistyczną zabawę, która nie tylko zmieniła kina, ale znalazła masę naśladowców. Podobnie jest w muzyce. Dajmy na to wasz Chopin, w swoich latach przecież wymykał się z muzyką łatwym klasyfikacjom i tworzył rzeczy odmienne od tego, co uznano za kanon. Powrócę do Johna Zorna, gdy w latach 80. wydał „The Big Gundown”, czyli płytę z szalonymi interpretacjami muzyki Morricone, wszyscy wieszali na nim psy, bo zbezcześcił kanon, po latach jednak ta płyta uznawana jest za kamień milowy współczesnego jazzu. Przykłady można mnożyć bez końca. Kanon, klasyka jest ważna, ale nie można podchodzić do niej na kolanach i nabożnie. Sztuka potrzebuje ludzi, którzy ją odświeżają, mają nowe spojrzenie, bez nich dawno temu by utonęła w samozachwycie.
Robert Ziębiński: Masz trzy zespoły, czyli: Fantomas, Tomahawk, Peeping Tom, nowy projekt Mondo Cane, grasz koncerty z Johnem Zornem i reaktywowanym Faith No More, prowadzisz Ipecac Records, nagrywasz muzykę do filmów – jak ty na to wszystko znajdujesz czas?
Mike Patton: Wiesz, że to pytanie wraca do mnie jak bumerang? Mike, ile śpisz? Mike, jak ogarniasz swoje projekty? Kurwa, to moje życie, nie robię nic innego i w zasadzie nigdy nie zastanawiałem się nad tym, jak to ogarniam. Gdybym ukończył jakieś wypasione studia, pracował w korporacji, miał żonę, psa, dom na przedmieściu i trójkę dzieci, też musiałbym to jakoś ogarnąć. Tyle, że nie mam już żony, nie mam dzieci, a muzyka to moja jedyna rodzina, dlatego poświęcam jej cały swój czas. Ot, cała tajemnica – poświęciłem rodzinne i prywatne życie dla muzyki.
Robert Ziębiński: W ubiegłym roku zaśpiewałeś duet z Markiem Laneganem na bardzo dobrze przyjętej na świecie płycie Soulsavers „Broken”.
Mike Patton: Wspólnie z Markiem zaczynaliśmy karierę pod koniec lat 80. On w Screaming Trees, ja w Mr. Bungle. Tyle że wtedy nasze drogi nie przecinały się. Mnie nigdy nie interesował grunge i muzyka z Seattle, Mark śpiewał z jednym z najpopularniejszych zespołów tamtego nurtu. Nasze drogi skrzyżowały się dopiero po rozpadzie macierzystych formacji. Solowe rzeczy Marka okazały się lepsze od tego, co robił z Screaming Trees, stał się jednym z najwybitniejszych bluesowych i rockowych wokalistów, aż w końcu przez znajomych poznaliśmy się i zaprzyjaźniliśmy. Tyle że akurat duet, jaki nagraliśmy z Soulsavers, nie miał nic wspólnego z naszą przyjaźnią. To muzycy z tego elektronicznego duetu wpadli na pomysł, abyśmy razem zaśpiewali, tyle że nie pozwolili nam spotkać się w studio. Mark nagrał swoje partie w domu, ja swoje u siebie, wszystko wysłaliśmy emailem do chłopaków, a oni to zmiksowali. Tak oto współczesna technika ogranicza kontakty międzyludzkie. (śmiech).
Robert Ziębiński: Dwa lata temu w wywiadzie Dave Gahan, wokalista Depeche Mode, powiedział mi, że Mark Lanegan jest jedynym godnym spadkobiercą Johnny’ego Casha.
Mike Patton: Zajebiście! Piękny komplement od wielkiej gwiazdy. Pierwszą rzeczą, którą zrobię po tym, jak skończymy rozmawiać, to telefon do Marka. Chociaż jest posiadaczem niezwykle mrocznego i głębokiego głosu, to prywatnie jest strasznie skromnym i cichym facetem, zupełnie nieodpornym na komplementy. Zawsze strasznie go zawstydzają i krępują. Już się nie mogę doczekać, jak go zawstydzę (śmiech). Pewnie przez tydzień z domu po tym nie wyjdzie (śmiech).
Robert Ziębiński: Wracając do ciebie i twojej twórczości – w ubiegłym roku reaktywowało się Faith No More. Zagraliście świetnie przyjęty koncert w Polsce. Powiedz, wydacie nowy album?
Mike Patton: A po co? Chcesz znać szczerą odpowiedź na to pytanie?
Robert Ziębiński: Tak.
Mike Patton: Nie wiem, czy kiedykolwiek Faith No More wyda nowy album. Gramy koncerty, dobrze się bawimy na scenie, ale nie czujemy presji płyty. Nawet nie wiemy, czy potrafimy ją nagrać. Przez dziesięć lat, jakie minęły od rozpadu grupy, zmieniły się nasze gusta, podejście do muzyki. Na razie więc daliśmy sobie spokój z płytą.
Robert Ziębiński: Jednym z najdziwniejszych przedsięwzięć, w jakim brałeś ostatnio udział, to podkładanie głosów zombie do wielkiego hitu kinowego „Jestem legendą” z Willem Smithem. Jakie to uczucie być zombie?
Mike Patton: Schlałeś się kiedyś w trupa, obudziłeś rano na totalnym kacu, a miałeś do napisania trzy teksty?
Robert Ziębiński: No nie raz.
Mike Patton: No to właśnie tak czuje się zombie (śmiech)! A mówiąc poważnie, podkładanie głosu pod potwory w filmie kinowym to bardzo dziwaczne doświadczenie, bowiem głosy podkłada się w czasie rzeczywistym – to znaczy producenci puszczali mi film, a jak krzyczałem do mikrofonu w określonych scenach. Było to o tyle frustrujące, że musiałem zsynchronizować swój glos z ruchem warg stworów, co nie zawsze się udawało, więc trzeba było całe sceny powtarzać i tak w kółko.
Robert Ziębiński: A co jest twoim zdaniem bardziej frustrujące i trudne: podkładanie głosu w filmie czy komponowanie do niego muzyki? Ostatnio napisałeś ścieżkę dźwiękową do filmu „Adrenalina 2”.
Mike Patton: Zarówno podkładając głos do filmu, jak komponując do niego muzykę, jesteś ubezwłasnowolniony artystycznie, bowiem cała twoja robota podporządkowana jest obrazom. Nie ma tu miejsca na improwizację i własne koncepcje. Masz zrobić to, czego od ciebie chce producent i reżyser, i choćbyś się nie zgadzał z nimi, miał własną wizję całości, to możesz sobie ją, za przeproszeniem, wsadzić w tyłek. Ostatnie zdanie i tak mają faceci, którzy wywalili kilka dobrych milionów w ten film. Takie jest życie w showbiznesie, dlatego wolę stanowczo własne autorskie projekty.
Robert Ziębiński: To nad czym teraz pracujesz?
Mike Patton: Oj, nad masą rzeczy (śmiech). Mam bardzo dużo piosenek napisanych dla Peeping Toma, ale kiedy płyta się ukaże, nie mam bladego pojęcia. Muszę zaprosić gości, dograć wokale itp.
Robert Ziębiński: Na debiutanckim krążku Peeping Toma zmusiłeś Norah Jones, eteryczną i subtelna kobietę, do wyśpiewania pełnej przekleństw pieśni „Sucker”.
Mike Patton: Do niczego jej nie zmuszałem, sama chciała. Mówię poważne, dla Norah duet ze mną w rozerotyzowanej pieśni był swoistą odskocznią od jazzpopowiej estetyki. Każdy artysta czasami czuje potrzebę zrobienia coś wbrew własnemu wizerunkowi, tyle że nie każdy ma tyle odwagi, aby to zrobić. Za to podziwiam Norah, za odwagę.