Ian Rankin
Ian to jeden z najbardziej wygadanych pisarzy na świecie. W zasadzie gada non stop. I to jest cudowne. Spotkania z nim były absolutnie wspaniałym przeżyciem i mam nadzieję, że jeszcze kiedyś się zobaczymy.
Robert Ziębiński: Minęło trzydzieści lat od wydania „Supełków i krzyżyków”, twojej pierwszej powieści z detektywem Johnem Rebusem. Spodziewałeś się tego, co nastąpiło? Czułeś, że tworzysz postać, która stanie się jedną z ikon współczesnego kryminału?
Ian Rankin: Nigdy w życiu. Rebus narodził się przez przypadek. Szukałem pomysłu na siebie i swoją karierę. Wiedziałem, że chcę pisać, że chcę wiązać swoje życie z zawodem pisarza – ku rozpaczy rodziców – ale Rebus był tylko jednym z wielu pomysłów, jakie wówczas przychodziły mi do głowy. „Supełki i krzyżyki” nie były planowane jako start cyklu. Do postaci Rebusa przecież powróciłem po… daj pomyśleć… cztery lata później. To zresztą był mały cud, że było do kogo wracać. Podczas pisania miałem pomysł, żeby do powieści wprowadzić mały twist polegający na tym, że to Rebus okazuje się mordercą. Naprawdę mało brakowało, a ten cykl nigdy by się nie narodził.
Robert Ziębiński: Podobno pisanie kryminałów nigdy nie było dla ciebie celem samym w sobie, że „Supełki i krzyżyki” miały być powieścią obyczajową.
Ian Rankin: To prawda. Kryminał był tylko elementem układanki, schematem, na którym chciałem budować zupełnie inną opowieść – o mieście, mieszkających w nim ludziach. Chyba od zawsze moją ambicją było stworzenie pewnej wariacji na temat „Doktora Jekylla i pana Hyde’a”. Mało kto poza Szkocją zdaje sobie sprawę, że powieś Stevensona to nie tylko studium rozdwojenia osobowości, ale przede wszystkim jedna wielka metafora życia w Edynburgu. Żeby pokazać oba oblicza miasta, wybrałem kryminał, bo jest jedynym literackim gatunkiem, który tak naprawdę daje możliwość łączenia realistycznej opowieści z fikcją. Może nie jedynym, ale gatunkiem, w którym odbiorca bez problemu przyswaja wiedzę o świecie wraz z fabułą. Choć akurat z Rebusem było zabawnie…
Robert Ziębiński: Zabawnie?
Ian Rankin: Bo kiedy pisałem „Supełki…” byłem dzieciakiem. Miałem dwadzieścia kilka lat, kończyłem studia, nie miałem pojęcia o życiu, relacjach międzyludzkich, nie wspominając o pracy policji. Kryminał wydawał mi się atrakcyjny, ale dziś z perspektywy czasu, wydaje mi się, że na początku kariery im mocniej chciałem odcinać się od prozy gatunkowej, tym czystszą pisałem. Dopiero pisząc czwartą powieść z serii, postanowiłem zerwać definitywnie z fikcją, czyli przenieść edynburski komisariat, na którym pracuje Rebus, z wymyślonej ulicy na autentyczną i dopracować całą masę szczegółów, które we wcześniejszych powieściach po prostu wymyślałem.
Robert Ziębiński: Dziś pośród autorów kryminałów panuje moda na konsultowanie wszystkiego z policjantami, ty tego nie robiłeś?
Ian Rankin: Ależ robiłem! Ponieważ nie miałem pojęcia o pracy policji, a w pierwszej połowie lat 80. ubiegłego wieku internetu nie było, żeby nie zostać wyśmianym, postanowiłem, że pójdę na komendę i pogadam z prawdziwymi psami. Napisałem najpierw list do komendanta, przedstawiłem się, wytłumaczyłem, że piszę powieść, której akcja toczy się w Edynburgu i że chciałbym porozmawiać o pracy policji. Komendant odpisał. Zaprosił na komisariat, gdzie miałem podejść do policjantów, a ci opowiedzą mi o pracy.
Robert Ziębiński: Wskazał jakiś?
Ian Rankin: No właśnie nie – i tu zaczyna się zabawa. Wchodzę na komendę, mówię, że jestem pisarzem. Co prawda nic jeszcze nie opublikowałem, ale zaraz wyjdzie moja powieść, a teraz piszę kryminał o detektywie. Dwóch mundurowych zajęło się mną, opowiedzieli o pracy, odpowiedzieli na pytania. A na koniec spisali moje dane i wprowadzili do systemu, jako – osobnika podejrzanego, ciekawskiego, zadającego dziwne pytania. I tym sposobem dorobiłem się kartoteki. (śmiech). A musisz pamiętać – to były lata 80. Wielka Brytania nie była najbezpieczniejszym miejscem na świecie, a w Szkocji kryminały nie były popularnym gatunkiem. Więc policja potraktowała mnie w dość uczciwy sposób. Z jednej strony pomogli, z drugiej na wszelki wypadek spisali, bo strzeżonego pan Bóg strzeże.
Robert Ziębiński: Nie masz czasami wrażenia, że bycie autorem kryminałów, to trochę jakby być detektywem?
Ian Rankin: Ależ oczywiście! W ogóle myślę, że postać detektywa jest tak popularna, bo poniekąd jest ona tożsama z postacią pisarza. Detektyw musi rozwiązać zbrodnię, łącząc ze sobą wszystkie pozornie nieprzystające elementy. Pisarz – tworząc intrygę, musi te wszystkie elementy poukładać, wymyślić, czyli de facto odwalić tę samą robotę, co detektyw. Stąd bierze się moja teoria o popularności detektywów w literaturze kryminalnej. Z faktu, że tak naprawdę jesteśmy tą samą osobą.
Robert Ziębiński: A myślisz, że w rzeczywistości byłbyś dobrym detektywem?
Ian Rankin: Fatalnym! To, że potrafię wymyślić intrygę, nie znaczy, że potrafię rozpracowywać rzeczywiste zbrodnie. Kiedyś na jednym zlocie autorów kryminałów brałem udział w warsztatach polegających na przeprowadzeniu śledztwa. Poległem na całej linii. Nie znalazłem ani jednej wskazówki, nie rozwiązałem ani jednej sprawy. (śmiech). Jestem tylko pisarzem.
Robert Ziębiński: To trudny zawód? Lata zajęło ci przebicie się na listy bestsellerów.
Ian Rankin: Cholernie trudny. Tak naprawdę gdyby nie moja żona, to pewnie nie byłoby ani Rebusa, ani mnie. To ona poszła do pracy, to ona nas utrzymywała, tylko po to, żebym ja siedział w swoim pokoju i stukał na maszynie. Bo może kiedyś coś z tego będzie. Jej wiara, że to, co robię, ma sens, sprawiała, że nie rzuciłem pisania po tym, jak pierwszą powieść kupiło dwieście osób, drugą jakieś dwieście dziesięć, trzecią dwieście jedenaście itd. To wszystko, cała droga na szczyt, zajęła około czternastu lat. Oczywiście po drodze pojawiały się znaki, pierwszy po dekadzie pisania, wraz z premierą „Black and Blue”, że to, co robię ma sens i da się z tego żyć. Ale tak naprawdę gdzieś w 2001 roku mogliśmy zaprzestać jakiejkolwiek innej aktywności zarobkowej, nie martwiąc się tym, ile egzemplarzy powieści się sprzedało.
Robert Ziębiński: Wspominałeś, że rodzice nie byli zachwyceni twoim pomysłem na życie.
Ian Rankin: Kształcono mnie na księgowego. Miałem zajmować się cyframi, tak jak ojciec, i z tego dumnie utrzymywać rodzinę. Problem pojawił się w chwili, gdy dostałem same pały z matematyki. Nie polubiliśmy się z cyferkami i już. Za to świetnie wchodził mi angielski, więc kiedy oznajmiłem w domu, że mam zamiar studiować angielski, a w przyszłości zostać nauczycielem, nie było zbyt wesoło.
Robert Ziębiński: A kiedy zdecydowałeś, że będziesz pisarzem?
Ian Rankin: Już wtedy! Ale miałem też sporo instynktu samozachowawczego i nie mówiłem tego rodzicom. (śmiech). Miałem wtedy siedemnaście lat. Literatura była dla mnie ważniejsza niż kino. Zresztą w pewien sposób zastąpiła mi kino.
Robert Ziębiński: Miałeś zakaz oglądania filmów? Pytam, bo większość pisarzy opowiada historię odwrotną – że poprzez kino poznawali książki.
Ian Rankin: To nie tak. W mieście, z którego pochodzę, czyli Cardenden, było jedno kino. Na moje nieszczęście bileterką w nim była matka mojego najlepszego kumpla. Kiedy więc próbowałem kupować bilet na jakiś film, który nie był bajką dla dzieci, ona stała i z uprzejmym uśmiechem pytała – Ian, czy nastąpił jakiś cud, o którym nie wiem, i nagle skończyłeś szesnaście lat? (śmiech). Jako że nie mogłem kupić biletu na „Ojca chrzestnego”, to szedłem do biblioteki i tam bez żadnych problemów bibliotekarz wypożyczał mi wszystkie te wielkie powieści, na podstawie których powstawały najsłynniejsze filmy lat 60. i 70. ubiegłego wieku.
Robert Ziębiński: Wystarczy sięgnąć po jakąkolwiek twoją powieść, żeby szybko przekonać się, że poza literaturą, drugą największą miłością twojego życia jest muzyka. W każdej roi się od cytatów, nawiązań. Sam ponoć nawet miałeś zespół.
Ian Rankin: A gdyby nie został znanym pisarzem, to zostałbym muzykiem! (śmiech) A poważnie – jeśli literatura wprowadziła mnie w świat opowieści, bo stanowiła alternatywę dla kina, tak muzyka sprawiła, że w ogóle zacząłem pisać. Kiedy wybucha punkowa rewolta, mam osiemnaście lat. Pochodzę z niezamożnej rodziny. Rock wtedy był muzyką zamożnych. Chodzi mi o to, że gdybym zgodnie z trendami w muzyce próbował założyć progrockowy zespół, musiałbym wydać majątek na instrumenty. Do tego nauka gry… A potem pojawia się punk, który jest spełnieniem moich marzeń i snów. Jako buntujący się dwunastolatek narysowałem sobie w zeszycie okładkę mojego zespołu. Nazywał się Ameby, ja miałem w nim ksywę Ian Kaput i oczywiście byłem wokalistą i tekściarzem. Kilka lat później pojawia się muzyczny nurt, który spełnia ten gówniarski sen. Swoją bezczelnością i odwagą punk rock pokazał nie tylko światu muzycznemu, że można grać, nie mając pojęcia o instrumentach. Wskazał także drogę mi jako pisarzowi – nie muszę wiedzieć wszystkiego, żeby pisać. Póki potrzeba płynie z głębi serca, a nie jest kalkulacją – wszystko jest możliwe. Byłbym zatem w stanie postawić tezę, że bez punk rocka nie zostałbym nigdy pisarzem. A co do zespołu… No cóż założyliśmy go. Nazywał się Dancing Pigs, a ja okazałem się fatalnym wokalistą. Fatalnym! Nagraliśmy pięciopiosenkową epkę. Mam tę kasetę i jeśli kiedykolwiek będę chciał przypomnieć sobie, jak robi się coś źle – puszczę ją sobie. Moje popisy były tak fatalne, że do dziś modlę się, aby żaden z moich ówczesnych kolegów nie wpadł na pomysł wrzucenia tych nagrań do sieci. (śmiech).
Robert Ziębiński: Mówisz z szacunkiem o punk rocku, ale powieściowy Rebus z punkiem niewiele ma wspólnego. Słucha jednak mocno klasycznych rzeczy.
Ian Rankin: Wierzę, że muzyka, której słucha człowiek, w jakiś sposób definiuje jego psychikę i stosunek do życia, świata. I nie myślę tylko o postaciach fikcyjnych, które określamy poprzez muzykę, ale ogólnie o nas jako ludziach. Kiedy jesteś w mieszkaniu kogoś, kto ma tylko reklamowane w telewizji płyty, możesz z ogromną dozą prawdopodobieństwa założyć, że ta osoba niezwykle powierzchownie traktuje sztukę i jest ona jedynie elementem służącym do sztucznego podnoszenia własnego statusu społecznego. W ogóle kultura i to, jak ktoś do niej podchodzi, mówi bardzo wiele o tym, jakim człowiekiem jest dana osoba. Ale wracając do Rebusa. W pierwszej powieści nie ma rocka. Jest muzyka klasyczna i jazz. Wspomniałem ci, że Rebus nie miał być tym, kim się stał, i myślę, że wtedy otaczając go taką a nie inną muzyką, planowałem stworzyć bardziej postać mordercy w duchu Hannibala Lectera niż policjanta. Ewolucja przyszła sama. Teraz Rebus jest fanem rocka, słucha namiętnie Van Morrisona, Rolling Stonesów czy Jackie Levena. Słucha głownie piosenek przygnębiających, ponieważ sam nigdy nie mówi o własnych uczuciach, muzyka stanowi ich odzwierciedlenie.
Robert Ziębiński: Rolling Stonesi muszą cię inspirować – podkradasz im tytuły powieści.
Ian Rankin: Niekoniecznie inspirować, ale nic nie poradzę na to, że wymyślają znakomite tytuły. „LetitBleed” – przecież to tytuł kryminału idealnego. „Black and Blue” – kiedy pisałem powieść o mafii paliwowej i policji nie mogłem wymarzyć sobie lepszej metafory. „BeggarsBanquet” – wydawało mi się znakomitym tytułem zbioru opowiadań. Ale podkradam nie tylko od Stonesów. „Martwe dusze” to Joy Division. Z kolei „Stojąc w cudzym grobie” to cytat z piosenki Jackie Levena.
Robert Ziębiński: Postaci w Polsce kompletnie nieznanej, a w Szkocji zdaję się wielbionej.
Ian Rankin: Jackie był szkocką ikoną. Zmarł nagle na raka w 2011. No i był moim przyjacielem. Bardzo bliskim. A połączył nas Rebus. Jackie leciał na trasę po Stanach i na drogę zabrał tom przygód Rebusa. Podczas lotu ponoć krzyknął na cały samolot – Ha! Niemożliwe! – kiedy doszedł do momentu, w którym Rebus puszczał jego płytę. Potem agent Jackiego skontaktował się z moim, i tak zaczęła się nasza przyjaźń. W 2005 roku wydaliśmy wspólny album – „Jackie Leven Said”. Dzięki tej płycie przekonałem się na własnej skórze, na czym polega różnica między życiem pisarza a życiem muzyka.
Robert Ziębiński: To znaczy?
Ian Rankin: Ponieważ album do którego pisałem teksty, był sygnowany naszymi nazwiskami, zostałem zaproszony z Jackiem na koncert w Londynie. Gigantyczna hala, już nie pamiętam która, wypełniona po brzeg ludźmi, a ja wchodzę na zaplecze. W pokoju Jackiego stoi jakieś sto litrów Danielsa, milion litrów piwa i tyle samo szkockiej. U mnie zaś… no cóż… i mnie nie ma nic. Jakby tego było mało, siedzimy razem z Jackiem w garderobie, kiedy nagle wchodzi wkurwiony ochroniarz, krzycząc – co za debil zamówił haggis! Nieśmiało podniosłem rączkę w górę… No więc różnica między życiem muzyka a pisarza jest taka, że muzyk dostaje wszystkie używki tego świata, a pisarz ohydny zimny haggis. (śmiech).
Robert Ziębiński: Wróćmy na chwilę do muzyki, której słucha Rebus, a której słuchasz ty. Próbuję wyciągnąć z ciebie informacje – czy twój gust pokrywa się z gustem wymyślonej postaci czy nie.
Ian Rankin: W ogromnej mierze się pokrywa. Uwielbiam Van Morrisona, Johna Martyna, Stonesów. Ale… tworząc Rebusa, czasami igram sam z sobą. Ja dla przykładu wielbię kapelę Mogwai. Rebus – jak przystało na starszego faceta z zasadami, gardzi młodymi kapelami. Więc to nie jest tak, że obdarzyłem fikcyjną postać swoim gustem w stu procentach. Teraz gdybym miał wymienić swoje top pięć ukochanych wykonawców, to lista wyglądałaby tak: The Rolling Stones, John Martyn, Van Morrison, Mogwai i Nick Cave. Rebusa zapewne inaczej. I jeszcze jest druga sprawa – takiej muzyki słucham tylko wtedy, kiedy nie piszę. Nie potrafię pisać i słuchać, jak ktoś śpiewa. Mogwai jako kapela instrumentalna – tak. Bardzo często. Ale podczas pisania najczęściej towarzyszy mi Brian Eno i ambient.
Robert Ziębiński: Trzydzieści lat to sporo czasu. Nigdy nie czułeś się znużony Rebusem? Wydawało mi się, że pisząc „Pożegnalny blues”, który miał być ostatnim tomem jego przygód (wydany w 2007 roku przyp. red.), masz dość pisania tylko o nim.
Ian Rankin: Wiesz, jakie pytanie zadałem sobie po wydaniu „Pożegnalnego bluesa”?
Robert Ziębiński: Jakie?
Ian Rankin: O czym lubisz pisać najbardziej? Usiadłem i odpowiedziałem sobie najszczerzej, jak potrafię – o policjantach i Edynburgu. (śmiech). Więc zbyt długo od Rebusa nie odpocząłem. A poważnie – Rebus się zmienił, bo ja się zmieniłem. Kiedy zaczynałem, byłem dzieciakiem. Teraz jestem facetem pod sześćdziesiątkę. Wiem więcej o życiu, o tym, jak potrafi boleć, jak bywa niesprawiedliwe, i to przekłada się na konstruowanie postaci. Wydaje mi się, że to dotyczy każdego pisarza. Że z wiekiem nabieramy nie tylko warsztatu, ale wiedzy na temat życia, która odbija się na jakości tego, co piszemy, wiarygodności świata opisywanego i uczuć. Wreszcie z wiekiem zaczyna dopadać nas przemijanie i myśli o śmierci. Nie da się ich uniknąć, a powieść często jest małym egzorcyzmem odprawionym nad własnymi lękami. Czy czułem się znużony Rebusem? Nie. „Pożegnalny blues” nie był efektem znużenia, a próbą zachowania realiów. W Szkocji policjant odchodzi na emeryturę w wieku sześćdziesięciu lat. Rebus z tomu na tom się starzał. Kiedy dobił tego wieku, po prostu musiał iść na emeryturę. A potem (po pięciu latach), w naturalny sposób przyszedł do mnie pomysł na fabułę – zbrodnia sprzed lat i emerytowany detektyw, który próbuje ją rozwiązać. Rebus wrócił do gry nie przez to zatem, że przeżyłem na własnej skórze przypadek Artura Conana Doyle’a i fani chcieli mnie zamordować, nie. Po prostu zrobiłem to, bo miałem na niego pomysł. Teraz każdy kolejny tom to małe pisarskie wyzwanie, bo zachowując dotychczasową narrację – czyli Rebus starzeje się z tomu na tom, muszę kombinować, jak ma pracować, nie mając dla przykładu już dawnych znajomych na komisariacie itp. Więc mamy sytuację paradoksalną – przywrócenie do pracy Rebusa okazało się największym pisarskim wyzwaniem, z jakim przyszło mi się zmierzyć. Totalne zaskoczenie.
Robert Ziębiński: Często zaskakuje cię Rebus?
Ian Rankin: Czasami bardzo. Choćby jego polskie korzenie. Kiedy wymyślałem mu nazwisko, wiedziałem, że rebus to tyle co zagadka. Ta gra z nazwiskiem była mi potrzebna fabularnie, bo w „Supełkach…” Rebus otrzymywał od mordercy rozsypaną układankę. Teraz jak myślę o tym, to też miał być fundament pod twista z Rebusem-mordercą. Kilka lat później od faceta w barze dowiaduję się, że Rebus to nie tylko polskie słowo, ale i nazwisko. To było gdzieś w drugiej połowie lat 90. Polacy już zjawili się w Wielkiej Brytanii, szukając pracy, a ja pisałem „Wiszący ogród” – tom, w którym ktoś mordował emigrantów. Pomysł, aby Rebus okazał się Polakiem, przyszedł sam. Pisałem i nagle uznałem, że najlepszym wytłumaczeniem dla zaangażowania Rebusa w śledztwo będzie fakt, że on sam pochodzi z emigranckiej rodziny.
Robert Ziębiński: Nie wiem, czy masz świadomość, że pisząc o tym, że Rebus pochodzi spod Krakowa, w jakiś podświadomy sposób nawiązałeś do najpopularniejszego pośród mieszkańców wysp miasta w Polsce.
Ian Rankin: Dokładnie. Ale wtedy o tym nie widziałem. Zresztą wtedy mniej więcej rodziła się moda na podróże do Krakowa. Sam zresztą jej uległem.
Robert Ziębiński: Byłeś w Polsce?
Ian Rankin: Tak. Latałem ze znajomymi do Krakowa. Tanie piwo, piękne miasto, śliczne kobiety. Byłem w Krakowie nawet na wieczorze kawalerskim.
Robert Ziębiński: Wiesz, ile festiwali w Polsce próbowało cię zaprosić? Chyba wszystkie! A ty sobie latasz do Krakowa…
Ian Rankin: No cóż… (śmiech)
Robert Ziębiński: Jakie wrażenia z wizyty w Polsce?
Ian Rankin: Zabawne jest to, że kiedy lecisz z kumplami z miasta na piwo, nie myślisz w kategoriach – zwiedzanie, a chlanie. I tu się nie ma co oszukiwać. Natomiast to, co zrobiłem już tylko z jednym znajomym, to wyjazd do Auschwitz-Birkenau. I to była podróż, która wali po głowie. Ilość zła, okrucieństwa, jakie człowiek wyrządził drugiemu człowiekowi, zgromadzona na tak małej przestrzeni przeraża. Oświęcim to miejsce, które powinien odwiedzić każdy, kto nie rozumie, do czego prowadzi nienawiść.
Robert Ziębiński: Wydaje mi się, że żyjemy w czasach impregnowanych na naukę wynikającą w historii.
Ian Rankin: Nie potrafię zrozumieć tego, co dzieje się dookoła, i mechanizmu, w którym mniejszości o radykalnych poglądach potrafią narzucać swoją wizję reszcie. Popatrz na sytuację u nas – mamy Brexit, który jest efektem krótkowzrocznej polityki garstki ludzi, którzy potrafili pociągnąć za sobą tłum. Tłum, który nagle zdecydował, że wszystkie przywileje, jakimi się cieszył przez ostatnie lata, jest nieważny, bo przecież liczy się tylko duma Wielkiej Brytanii. Bardzo jestem ciekawy, jak zareaguje ten tłum, kiedy odkryje, jak mocno pieniądze, które przepływały przez państwowe instytucje, pochodziły z Unii. I co się z tym tłumem stanie, gdy okaże się, że tych pieniędzy nie ma. Ale to nie ogranicza się tylko do pieniędzy. Brexit będzie miał swój efekt gospodarczy, ale też i kulturowy. Rozdźwięk między Wielką Brytanią a Europą tylko się pogłębi, ale efekt tego działa zobaczymy gdzieś myślę, że do dwóch lat.
Robert Ziębiński: W Polsce także obserwujemy ruchy nacjonalistyczne zmierzające, jeszcze nieoficjalnie, ale jednak drogą ku wyjściu z Unii.
Ian Rankin: Czasy w których żyjemy – czyli napięcia na linii uchodźcy kontra reszta świata, religijne ruchy, wzrost znaczenia Islamu. To wszystko stanowi idealny polityczny materiał dla populistów manipulujących tłumem. Ale też prawda jest taka, że to wszystko już było. Że podobne lęki, podobne zjawiska występowały w ciągu ostatnich dekad i świat zawsze sobie z nimi radził. Teraz bardzo dużo mówi się o zamachach terrorystycznych, straszy ludzi ich wzmożeniem, państwem ISIS, tym, że będziemy wszyscy mówić po arabsku. Mało kto pamięta o tym, co działo się u nas na wyspach w latach 70. I tym, jak często wybuchały tu bomby i samochody pułapki. Ponieważ proces pokojowy w Ulsterze zredukował akty terroru, zaczęliśmy o nich zapominać. Ale pokój tu trwa raptem od początku tego wieku. I jest to pokój umiarkowany. Wyparliśmy także z pamięci podłoże tamtej wojny – tak samo religijne, jak tej, która toczy się obecnie, tyle że zamiast islamistów mieliśmy katolików i protestantów. Wiesz, istnieje zresztą teoria, że zbrodnię do Szkocji przywieźli katolicy – Willliam Burke i William Hare, czyli nasi najsłynniejsi (choć przyjezdni, bo Irlandczycy) seryjni mordercy. Ale o tych rzeczach się nie pamięta, kiedy wygłasza się tezy oparte na manipulacji. Aby manipulować sprawnie tłumem, należy narrację oprzeć na prostym podziale my kontra oni. I ta narracja ku rozpaczy wielu, w tym mnie, pojawia się we współczesnym świecie zbyt często.
Robert Ziębiński: Mówisz, że kryminał reaguje na rzeczywistość. Nie korci cię opisanie Brexitu w kolejnym Rebusie?
Ian Rankin: Nie. A to wynika z prostego powodu. Konsekwencje tego kroku poznamy za kilka lat. Teraz nie byłoby sensu, abym pisał o Brexitcie z prostego powodu – nie mam pojęcia, co się realnie stanie, a wymyślanie jego konsekwencji dla Edynburga byłoby czystą fantastyką. A ja fantastyki nie piszę.
Robert Ziębiński: Ale bardzo często punktem wyjścia dla twoich powieści są zdarzenia autentyczne.
Ian Rankin: Są. Ludzie pytają mnie – zareagujesz na ostatnie zamachy? Odpowiadam – nie. Dlaczego? Bo to wszystko zbyt świeże. W powieściach wybieram zdarzenia, które miały miejsce, ale także te, które trafiają do mnie jako pisarza – to raz. Ale nie tylko – pisząc, staram się pamiętać o tym, że moje książki czytane są w bardzo wielu miejscach, a rodziny ofiar zamachów żyją i cierpią. Skrajnym wyrachowaniem byłoby żerowanie na ich cierpieniu. W 1988 roku nad szkockim Lockerbie eksplodował Boeing 747. Zginęło wówczas ponad 200 osób. Pamiętam, jak byłem przerażony tym zamachem. Jak wszyscy w Szkocji byliśmy przerażeni. Ale do dziś nie potrafię nic o nim napisać. Nic, bo wciąż myślę, że okazałbym brak szacunku ofiarom. Zatem nie ma innej drogi – pewne rzeczy muszą się odleżeć. Musi minąć czas żałoby, aby stały się częścią opowieści.
Robert Ziębiński: Popowe opowieści o drugiej wojnie…
Ian Rankin: Pojawiły się na dobre ponad dwadzieścia lat po jej zakończeniu. Nie mówimy tu o filmach propagandowych a rozrywkowym kinie takim jak „Parszywa dwunastka” czy „Złoto dla zuchwałych”. Zwróć uwagę, że do dziś nie ma rozrywkowego kina opierającego fabułę na zamachach z 11 września. Pewne rzeczy potrzebują czasu. A pewne zdarzenia muszą wybrzmieć, aby dało się na ich bazie snuć opowieści.
Robert Ziębiński: Wróćmy zatem do kryminału jako formie opowieści. Pracujesz w tej branży trzydzieści lat. Jak bardzo się zmieniła?
Ian Rankin: W Wielkiej Brytanii drastyczna zmiana nastąpiła jakieś sześć lat temu, kiedy młodzi pisarze definitywnie zerwali ze szkoła Agathy Christie. Powieść detektywistyczna poszła w odstawkę, podobnie jak klasyczny motyw „kto zabił”. Nowe pokolenie brytyjskich autorów kryminałów jest dziś o wiele bardziej świadome politycznie, społecznie i ich powieści zmierzają w mocno społeczną stronę. Dla kogoś spoza wysp to pewnie żadne odkrycie, ale tu autentycznie rządził etos Christie i jej modelu pisania, który teraz przestaje dominować w kryminale mainstreamowym. Co do świata, to kiedy zaczynałem, rządził kryminał, czy bardziej thriller, w którym dominowali seryjni mordercy. Tego już nie ma. Mieliśmy boom na skandynawski noir, który dziś także jest już w odwrocie. No i domestic thrillers, nurt, który rozpoczęła „Zaginiona dziewczyna”, a który charakteryzował się tym, że autorki (najczęściej autorki) bawią się narracją, wprowadzając jako bohaterów postaci, którym za grosz nie można ufać. Ale wiesz, jakie zmiany nie zachodziłyby w kryminale, jak inaczej rozkładano by akcenty, zmieniano nastrój opowieści, jej ton czy bohaterów – to wciąż kryminał jest dla mnie tym gatunkiem, po który sięgam zawsze, gdy potrzebuję się dowiedzieć czegoś o innym państwie. I wynika to moim zdaniem z faktu, że najlepsze kryminały, te, które odnoszą światowe sukcesy, nie są oparte na kłamstwie, manipulacji czytelnikiem, a dają wiedzę. Podstawową wiedzę o miejscu, w którym toczy się akcja i zwyczajach jego mieszkańców.