Dziesięć powieści mojego życia
To wszystko przez Anetę Jadowską i listę bestsellerów „New York Timesa”. Gdy okazało się, że Sapkowski z „Ostatnim życzeniem” wylądował aż na szóstym miejscu, zaczęliśmy rozmawiać o pisarzach, którzy w Polsce nigdy nie odnieśli sukcesu.
David Baldacci – stały rezydent list bestsellerów w USA u nas się nie przyjął. Niekwestionowana amerykańska królowa kryminału Janet Evanovich u nas sprzedaje się słabo. Sherrilyn Kenyon – przepadła, a fani sami tłumaczą nielegalnie jej powieści. I wreszcie Peter Straub – autor powieści grozy, które biją swoją oryginalnością na głowę wszystko co napisał Stephen King – w Polsce wciąż anonimowy. Ponieważ rozmowa z Anetą zbiegłą się w czasie z prośbą portalu Kawerna o stworzenie mojej listy ulubionych powieści SF, klocki same wskoczyły na miejsce – i tak nie mogąc spać, ułożyłem listę powieści, które mogę czytać bezustannie. Listę powieści, które wpłynęły na moje życie i bez których tegoż życia sobie nie wyobrażam. A oto ona. Kolejność przypadkowa oczywiście.
Są dwie książki które podróżują ze mną wszędzie. Były w każdym mieszkaniu w którym żyłem. Przyglądały się każdej podróży do innego miasta. I zawsze, ale to zawsze leżą tak blisko mnie, abym mógł w dowolnej chwili po nie sięgnąć i przeczytać choćby kawałek. Pierwszą z nich jest „Upiorna opowieść” Petera Strauba. Sześćset stron najlepszego literackiego horroru jaki kiedykolwiek napisał człowiek. Nic nie powiem więcej. Poza tym, że otwierające zdanie w tej powieści: „Jaka była najgorsza rzecz, którą kiedykolwiek zrobiłeś?” od 1993 roku (polskie wydanie powieści) nie chce opuścić mojej głowy. Drugą trudno nazwać powieścią. Powstała przez przypadek. Jako zapis wykładów prowadzonych na uniwersytecie. Prowadził je Martin Scorsese, który opowiadał studentom historię kina. Ponieważ robił to w fascynujący sposób, zajęcia zostały nagrane (i pewnie przez to, że nazywał się Martin Scorsese) a po tym jak je spisano okazało się, że… świetnie się je czyta. Na potrzeby książki Scorsese wplótł w opowieść o kinie wątki biograficzne w efekcie czego powstała „Pasja i bluźnierstwo” – fascynująca autobiografia opowiadana z perspektywy kina. Podświadomie pisząc „Sprzedawcę strachu” ukradłem Scorsese pomysł na opowieść o życiu przez film. Ale zabrakło mi jego żaru. Pewnych rzeczy nie da się podrobić.
„Długie pożegnanie” Raymonda Chandlera to moim skromnym zdaniem najlepszy czarny kryminał jaki kiedykolwiek napisano. Dlaczego? Bo ta powieść w pewnym momencie przestaje być powieścią gatunkową, a staje się studium alkoholizmu opisanym z autopsji, bez gloryfikacji za to z wszystkimi ponurymi konsekwencjami uzależnienia. To też powieść, którą dziwnym trafem ginie mi najczęściej. Teraz nie mam egzemplarza w domu. Muszę szybko kupić nowy. W podobnym tempie ginie mi „Wierność w stereo” Nicka Hornbyego – śmieszno-gorzka opowieść o niedojrzałości emocjonalnej, którą czytam na nowo za każdym razem kiedy jest mi źle.
„Wielki Gatsby” Fitzgerarda – kolejna powieść o ułudzie i złudzeniach podszytych alkoholem. I ten tragicznie żałosny główny bohater, który zrobi wszystko by zdobyć kobietę. Ale wszystko okazuje się być za mało. Mogę wracać do tej książki niemal codziennie. „Intymność” Hanifa Kureishiego – jakże to zupełnie inna od filmu powieść! Chereau tak naprawdę zabrał z książki kilka zdań, a jego film to zupełnie inna – równie mocna historia. U Kureishiego mamy opowieść mężczyzny, który chce odejść od żony. Fabuła koncentruje się na dobie jego życia, w której podejmuje ostateczną decyzję. Tylko doba, a emocji tu tyle co w epickiej opowieści o wielopokoleniowej rodzinie.
„Powrót” Mickey’a Spillane’a. Jeśli „Długie pożegnanie” to najlepszy czarny kryminał, „Powrót” (org. „Erection Set”), to czarny kryminał najbardziej rozrywkowy. Opowieść o facecie, który wraca po latach do miasteczka alby załatwić swoje stare sprawy, to kopalnia bon motów i żartów. Boziu – nawet nie chcecie wiedzieć ile z nich podkradłem i czasami sprzedaję w tekstach jako swoje.
Kiedyś lata temu znajoma powiedziała mi, że „Inny kraj” Jamesa Baldwina to najbardziej wyuzdana powieść jaką czytała. Pobiegłem do biblioteki. Była. Czytałem i nie wierzyłem własnym oczom. Gdzie ten seks. Gdzie wyuzdanie. Dopiero po jakimś czasie dotarło do mnie, że ktoś w bibliotece powyrywał w książce strony… Czy „Inny kraj” to powieść wyuzdana? Nie. Przejmująca i przygnębiająca – tak. I jeszcze ten okrutny zabieg narracyjny, który polega na tym, że nagle… dobra nic nie mówię.
Piękną w swoim okrucieństwie i niebywale przygnębiającą powieścią jest „Auto da fé” Eliasa Canettiego. Kiedyś dawno temu odkryłem ją przez przypadek. Dopiero po czasie dowiedziałem się jak ważny był to autor. A opowieść o profesorze Kienie, który żeniąc się z brzydką, prostą służącą Teresą zamienia swoje życie w piekło do dziś wywołuje u mnie ciarki. I choć nie zaglądałem do niej od kilku lat – w sumie nie musze. Doskonale pamiętam ją scena po scenie.
Na koniec tej listy powieść, która może i nie jest wybitna, ale na pewno podobnie jak książka Hornby’ego – podnosi na duchu i zawiera w sobie gigantyczny ładunek słodko-gorzkiego optymizmu. „Naiwniak” Richarda Russo. Cud powieść o amerykańskiej prowincji. O zwykłym życiu, zwykłych problemach i zwykłym uśmiechu.
Pewnie i mógłbym tu spisać listę powieści do poczekalni. Ale po co. Te dziesięć to naprawdę mój top, topów, który nie zmienia się od lat. A jaki jest wasz?
Artykuł został pierwotnie opublikowany w serwisie DzikaBanda.pl 6 sierpnia 2015 roku.