
Bracia Coen
Na ten wywiad dosłownie prawie nie zdążyłem. Na lotnisku zgubiłem dowód osobisty (co zresztą zdarza mi się nagminnie). Kiedy już rozpętałem burzę (z policją, ochroną itp.), nagle odkryłem, że mam go… w kieszeni koszuli. To tyle w kwestii bycia idiotą. Po jakimś czasie uświadomiłem sobie, że to tak naprawdę idealne otwarcie rozmowy z ludźmi, którzy stworzyli jedne z najlepszych filmów o idiotach.
Robert Ziębiński (Newsweek): Zaczynimy abstrakcyjnie: wyobraźcie sobie, że na Ziemi nastąpiła jakaś katastrofa, a jedynym, co po nas – rasie ludzkiej – zostało, to kolekcja filmów braci Coen. Niedobre świadectwo wystawiacie ludzkości, wasi bohaterowie to przecież albo nieudacznicy, albo idioci, albo zabójcy. Tak bardzo nie lubicie ludzi?
Ethan Coen: Trudne pytanie. Przepraszamy, jeśli tak to wygląda. Lubimy ludzi!
Joel Coen: Po pierwsze, to w ogóle się z tobą nie zgadzam. Nigdy kręcąc jakiś film, nie zakładamy, że bohaterowie to nieudacznicy czy idioci. To po prostu ludzie, którzy borykają się z dziwnymi problemami życiowymi. Po drugie, naszą ambicją nigdy nie było tworzenie filmów, które diagnozowałyby kondycję współczesnego człowieka i rasy ludzkiej. Jeśli już kogoś, to dajmy na to twojego sąsiada, którego mijasz na ulicy. Tacy ludzie zawsze nas interesowali – zwykli. Poza tym to wszystko zależy od historii, która w danym filmie opowiadamy, bohater musi do niej pasować, idealnie współgrać z fabułą, po to istnieje on w filmie, aby opowiadać, a nie po to by być wielkim symbolem człowieczeństwa.

Robert Ziębiński (Newsweek): Jak nie zakładacie, że bohaterami są idioci, skoro tworzycie coś, co nazywacie „trylogią idiotów”, w skład której wchodzi m.in. „Tajne przez poufne”?
Joel Coen: Dobra, czasami nazywamy. No, kurczę, czasami kręcimy filmy o idiotach – zgoda. Ale nie uznajemy, że ludzkość to banda idiotów.
Robert Ziębiński (Newsweek): Macie już na koncie cztery Oscary, teraz kolejne dwie nominację. Czy bracia Coen to w Hollywood tak potężna instytucja, iż mogą kręcić każdy film, jaki im się zamarzy?
Ethan Coen: Bracia Coen mogą nakręcić w Hollywood każdy film pod jednym warunkiem – że będzie tani jak barszcz. (śmiech). A poważnie – oczywiście że nie. Zdobywanie przez nas funduszy na film to wciąż taka sama katorga jak dekadę temu. Musimy tłumaczyć, o czym film będzie, do kogo jest skierowany, jaki jest jego rynkowy potencjał, ile będzie kosztował itp. itd. Budżet na nasz najnowszy film „A Serious Man” dostaliśmy kilka lat temu, wobec czego nikt w niego nie ingerował, bo projekt był już od dawna przygotowany. Nie wiem, jakby to wyglądało, gdybyśmy starali się zdobyć budżet na ten film w tym roku. Hollywood z powodu kryzysu poważnie zacisnęło pasa.
Joel Coen: Powiem ci jakby to wyglądało – dostalibyśmy jeszcze mniej kasy i musielibyśmy dziury w budżecie łatać sami.
Robert Ziębiński (Newsweek): Łatwo jest w Stanach Zjednoczonych przebić się do publiczności z filmem bez gwiazd i o minimalnym budżecie?
Joel Coen: Na to pytanie trudno prosto odpowiedzieć. Dzięki rozwojowi technologicznemu, zalewającemu świat rynkowi DVD, powstaje cała masa tanich filmów. Od ich jakości, promocji itp. zależy, jak poradzą sobie w tym morzu, jakim jest DVD. I w takie filmy tzw. direct to DVD studia inwestują pieniądze, nie duże, ale inwestują, i to w miarę bez większych problemów. Jeśli jednak chcesz, aby twój film trafił nie na DVD, a do kin, lepiej postaraj się, żeby zagrał w nim George Clooney. (śmiech).
Robert Ziębiński (Newsweek): A czujecie się ikonami współczesnego kina?
(Obaj wybuchają śmiechem)
…wszystko zależy od historii, która w danym filmie opowiadamy, bohater musi do niej pasować, idealnie współgrać z fabułą, po to istnieje on w filmie, aby opowiadać, a nie po to by być wielkim symbolem człowieczeństwa.
Joel Coen
Robert Ziębiński (Newsweek): Bardzo mi przykro, ale taką macie etykietę.
Joel Coen: O Francu Kafce mówi się zazwyczaj, że jest ikoną literatury, ale tak naprawdę ci, którzy tak mówią, niewiele go czytali.
Ethan Coen: Ja czytałem kilka jego rzeczy.
Joel Coen: Zmierzałem do czegoś, ale nie wiem, do czego. Zmieńmy temat.
Robert Ziębiński (Newsweek): Mówi się o was, że obok Quentina Tarantino jesteście mistrzami filmowego postmodernizmu.
Joel Coen: Absolutnie podziwiam wiedzę na temat kina Quentina. Ten facet jest chodzącą encyklopedią i gdybym miał startować z nim w jakimś konkursie o tematyce filmowej, to lepiej od razu weź pistolet i mnie zastrzel. Nie mamy jak z nim konkurować. A co do filmów, to u nas jest zupełnie inaczej niż u niego. Quentin kocha kino i celowo do niego nawiązuje, tworzy ze swoich filmów układanki inspiracji i nawiązań. My zaczynamy od historii, w której nie ma oczywistych nawiązań i aluzji do innych filmów. To wychodzi, że tak powiem, w praniu. Po skończeniu filmu okazuje się, że tu zacytowaliśmy ten film, tu tamten. Prawie nigdy nie jest to celowe. To podświadomość tak działa, że zmusza nas do umieszczania cytatów, o których często normalnie nie pamiętamy.
Robert Ziębiński (Newsweek): Akcja waszego najnowszego filmu toczy się wiosną 1967 roku w małej zamkniętej żydowskiej społeczności. We współczesnej historii Izraela czerwiec 1967 roku to przede wszystkim wojna sześciodniowa (zbrojny konflikt między Izraelem a Egiptem, Syrią i Jordanią przyp. red.). Wy wspominacie o niej na samym końcu filmu w piosence. Czy waszym zdaniem dla amerykańskich Żydów nie było istotne wydarzenie?
Ethan Coen: Oczywiście, że było. W pierwszym szkicu do „A Serious Man” wojna sześciodniowa przewijała się przez fabułę. Ale im dłużej nad nim pracowaliśmy, tym mniej jej zostawało. I nie chodzi tu bynajmniej o to, że negujemy historię Izraela. Pamiętaj, akcja filmu toczy się w Minneapolis, tamta społeczność na co dzień żyła innymi sprawami niż wojna w odległym kraju. Przecież w Stanach Zjednoczonych właśnie wybuchła rewolucja hippisowska, która powoli wkradała się w skostniałe ramy tamtejszej społeczności żydowskiej, wywracając codzienność do góry nogami. Nie jesteś pierwszą osobą, która zwraca nam na to uwagę, tego typu zarzuty padały w stronę naszego filmu w Stanach. Pytanie tylko – czy opowiadając historię pewnego faceta, któremu rzeczywistość wymyka się spod kontroli, musimy opowiedzieć o wszystkim, co wówczas się działo? Lub inaczej – ludziom wydaje się, że gdy kręcisz film o Żydach, to obowiązkowo musi pojawić się w nim holokaust. A dlaczego? Czy wszyscy musimy ograniczać się do utartych schematów traum narodowych itp.? Nie sądzę.
Joel Coen: To tak jakby ktoś nam zarzucił, że w „Big Lebowskim” nie ma pokazanej pierwszej wojny w Iraku, a jego akcja przecież toczy się w momencie jej wybuchu. Moim zdaniem, żeby opowiadać wiarygodnie o pewnych czasach, nie trzeba łopatologicznie wymieniać wszystkich związanych z nimi wydarzeń.

Robert Ziębiński (Newsweek): „Bękarty wojny”, najnowszy film Tarantino, także opowiada o Żydach…
Joel Coen: Chyba nie chcesz „Bękartów…” porównać do „A Serious Man” (śmiech).
Ethan Coen: Ktoś mówił, że teraz w Hollywood panuje moda na filmy z Żydami. (śmiech). Dziennikarze tak już mają, że gadają o trendach i je odkrywają.
Joel Coen: Jak ktoś znajdzie element łączący nasz film i film Tarantino, to mu pogratuluję – bo myślę, że to nie jest możliwe.
Ethan Coen: Ale „Bękarty…” fajne.
Joel Coen: Tak fajny film.
Robert Ziębiński (Newsweek): „A Serious Man” to film autobiograficzny i osobisty – pierwszy taki obraz w waszej karierze.
Joel Coen: W 1967 miałem hmm… trzynaście lat.
Ethan Coen: A ja dziesięć.
Joel Coen: To były czasy… A mówiąc poważnie, rozmawialiśmy ostatnio z Ethanem o tym i doszliśmy do wniosku, że nie potrafilibyśmy nakręcić takiego filmu, powiedzmy piętnaście lat temu. Żeby spojrzeć na swoje dzieciństwo na spokojnie i z refleksją, trzeba czasu i dystansu. Jak masz trzydzieści lat, to jesteś tak podekscytowany tym, co niedawno ci się przydarzyło, że nie jesteś w stanie opowiadać o tym z sensem. Poza tym pisząc scenariusz do „A Serious Man”, nie chcieliśmy opowiadać tylko o nas i naszych przeżyciach, a skoncentrować się na opowieści o społeczności żydowskiej gdzieś w zachodnich Stanach, bo tam dorastaliśmy. Ten film jest więc mieszanką wszystkiego, co pamiętamy z tamtych czasów. Nasz ojciec podobnie jak główny bohater był wykładowcą na uniwersytecie, w naszej społeczności był podobny rabin, ale reszta historii jest wymyślona. Tak więc nie jest to film stricte autobiograficzny, a bardziej wariacją na temat naszej młodości i środowiska, w którym dorastaliśmy.
Robert Ziębiński (Newsweek): Czy podobnie jak syn bohatera filmu paliliście trawkę podczas bar micwy?
Joel Coen: Nie, wtedy jeszcze nie, no coś ty (Bar micwa to żydowska uroczystość odbywająca się pierwszego dnia po trzynastych urodzinach chłopca – przyp. red). Zacząłem jarać trochę później, ale nie dużo później. (śmiech).
Bracia Coen mogą nakręcić w Hollywood każdy film pod jednym warunkiem – że będzie tani jak barszcz. (śmiech).
Ethan Coen
Robert Ziębiński (Newsweek): Jednym z głównych bohaterów waszego filmu jest… zespół Jefferson Airplane. Jego piosenki komentują akcję i poczynania bohaterów. Dlaczego z wszystkich hippisowskich zespół akurat oni?
Joel Coen: Człowieku, 1967 rok to był rok Jefferson Airplane!
Ethan Coen: W 1967 ukazała się płyta „Surrealistic Pillow”, jedna z najważniejszych płyt w historii amerykańskiej muzyki. Piosenki Jeffersonów były wszędzie, w każdej stacji radiowej, za każdym rogiem.
Joel Coen: Moim zdaniem wyszła jakoś w marcu.
Ethan Coen: A nie w maju lub czerwcu? Mnie jakoś tak to świta.
Joel Coen: Mówię ci marzec.
(„Surrealistic Pillow” ukazało się w lutym 1967 – przyp. red).
Ethan Coen: Nieważne. W każdym razie ten zespół był wszędzie i każdy go słuchał, w Ameryce był głosem pokolenia dzieci kwiatów.
Robert Ziębiński (Newsweek): A co dla was znaczył?
Ethan Coen: Byliśmy dzieciakami, więc słuchaliśmy ich jak wszyscy. Ale czy osobiście był to dla mnie najważniejszy zespół świata? Nie. Był istotny, ale nie najważniejszy. Zresztą gdybym miał teraz wymienić najważniejszy, to chyba bardzo długo musielibyśmy milczeć. (śmiech). Nie pamiętam po prostu.
Robert Ziębiński (Newsweek): „A Serious Man” zanim miał swoją amerykańską premierę, wywoływał w środowiskach żydowskich kontrowersje. Podobno zarzucano wam, że będziecie żartować z religii. Jakie były reakcje po premierze?
Joel Coen: Stany Zjednoczone to dziwny kraj. Wystarczy, że w jakimś wywiadzie wspomnisz, że kręcisz film, w którym religia odgrywa istotną rolę, znikąd pojawia się tłum wściekłych ludzi, którzy „martwią się”, czy aby nie obrazisz czyichś uczuć. Więc mechanizm zawsze jest ten sam – religia równa się afera. Dodam, że Żydzi są chyba najbardziej przeczuleni na swoim punkcie.
Ethan Coen: Faktycznie najwięcej tak zwanych kontrowersji pojawiło się w momencie, gdy ogłosiliśmy, o czym będzie ten film. W miarę jego powstawania, nieprzychylne głosy cichły.
Joel Coen: A po premierze film przyjęto bardzo ciepło i dobrze.
Ethan Coen: Wszystkie te negatywne, czy pełne obaw głosy ucichły, gdy ludzie przekonali się, że nie będziemy kręcić wielkiej hollywoodzkiej produkcji o Żydach. W „A Serious Man” pojawiają się nieznani aktorzy, głównie związani ze środowiskiem teatralnym z okolic Minneapolis, a całość jest skromną i subtelną opowieścią o dawnych czasach.
Joel Coen: Nawet rabin, który był naszym konsultantem, jak zobaczył film, był nim zachwycony. Więc hurra – udało się znów zrobić niezłe kino, które nie obraża, a się podoba. (śmiech)

Robert Ziębiński (Newsweek): Film kończy się niemal apokaliptyczną sceną z tornadem.
Joel Coen: Jaka tam ona apokaliptyczna. W tej części Stanów, w której leży Minneapolis, tornada to rzecz zupełnie naturalna.
Ethan Coen: Zupełne poważnie – to zamknięcie wynika nie z jakiejś głęboko przemyślanej filozoficznej koncepcji, a prostego faktu, iż w okolicach Minneapolis tornada są na porządku dziennym.
Joel Coen: Z tymi zakończeniami naszych filmów to jest zabawnie. Część krytyków pod niebiosa wychwalała nas za genialną puentę w „To nie jest kraj dla starych ludzi”, tymczasem, ku rozpaczy ich wszystkich, puentę wymyślił Cormac McCarty w swojej powieści, a my tylko ją nakręciliśmy – słowo po słowie, obraz po obrazie.
Robert Ziębiński (Newsweek): Dobra, to pomówmy o początku filmu, czyli sekwencji, której akcja toczy się w Polsce i pojawiają się w nim siły nadprzyrodzone, Dybuk itp. Wierzycie w duchy i zjawiska nadprzyrodzone?
Joel Coen: Ethan wierzy. Powiem więcej, on gada z duchami.
Ethan Coen: Co weekend, ale nie lubię o tym opowiadać.
Joel Coen: A poważnie, to uznaliśmy, że taki początek będzie fajnym wprowadzeniem w klimat filmu.
Ethan Coen: A ja nie gadam z duchami, ale chciałbym.
Joel Coen: Miałbyś potem koszmary.
Ethan Coen: Raz bez tego miałem straszny – śniła mi się Kanada.
Robert Ziębiński (Newsweek): Siła tego waszego nowego filmu moim zdaniem tkwi we wspomnianych już nieznanych aktorach i ich anonimowych twarzach.
Joel Coen: Dokładnie takie było nasze założenie. Oczywiście utwierdził nas w tym przekonaniu maleńki budżet. (śmiech). Kurczę, ten film kosztował niespełna siedem milionów dolarów! Ale prawda jest taka, że George Clooney grający rabina nie byłby zbyt wiarygodny. (śmiech).
Ethan Coen: Oczywiście nie twierdzimy, że by sobie z tą rolą nie poradził. (śmiech).
Absolutnie podziwiam wiedzę na temat kina Quentina. Ten facet jest chodzącą encyklopedią i gdybym miał startować z nim w jakimś konkursie o tematyce filmowej, to lepiej od razu weź pistolet i mnie zastrzel.
Joel Coen
Robert Ziębiński (Newsweek): Jesteście twórcami od zawsze związanymi ze Stanami Zjednoczonymi. Nigdy nie korciło was, żeby śladem Woodyego Allena wyjechać z Ameryki, nakręcić coś o ludziach spoza Stanów?
Ethan Coen: Halo! Nakręciliśmy krótkometrażowy filmik w Paryżu!
Joel Coen: Ale jego bohaterem był Amerykanin grany przez Steve’a Busciemi.
Ethan Coen: Fakt. Prawie nakręciliśmy film, którego akcja toczyła się w Japonii, „To the White Sea”, miała to być adaptacja powieści Jamesa Dickey’a…
Joel Coen: …której bohaterem jest amerykański pilot zestrzelony nad Japonią.
Ethan Coen: Fakt! Znów Amerykanin.
Joel Coen: Mamy projekt, którego akcja toczyłaby się w Południowej Ameryce…
Ethan Coen: …nie mów o nim za dużo, bo jeszcze nie jest spisany!
Joel Coen: Co nie zmienia faktu, że bohaterami tego filmu będą Amerykanie!
Ethan Coen: To będzie film o amerykańskiej dziecięcej orkiestrze grającej muzykę pop, która wyjeżdżając na tzw. wymianę do Ameryki Południowej, gubi się w dżungli.
Joel Coen: Miałeś nie mówić o czy ten film będzie!
Ethan Coen: No, bo może się nie zgubi. Bo jeszcze do końca nie wiemy, o czym to będzie.
Joel Coen: I morał z tego taki, że nie potrafimy kręcić filmów nie o Amerykanach.

Robert Ziębiński (Newsweek): Odbiór przez publiczność, którego z waszych filmów był największym zaskoczeniem?
Ethan i Joel (równocześnie): „Big Lebowski”!
Robert Ziębiński (Newsweek): A dlaczego?
Joel Coen: Bo to był film napisany specjalnie dla Jeffa Bridgesa i był żarcikiem. Troszkę ponabijaliśmy się w nim z Jeffa, troszkę z Johna Goodmana, który grał tam Waltera Sobchaka. „Big Lebowski” powstawał jako zgrywa i nagle okazał się filmem kultowym.
Ethan Coen: Fankluby tego filmu zapraszają nas nawet na przyjęcia w stylu „Big Lebowski”.
Joel Coen: Nigdy na żadne nie poszliśmy.
Robert Ziębiński (Newsweek): Krążyły plotki o kontynuacji „Big Lebowskiego”, która miała nosić tytuł „Passion of Jesus” i miała opowiadać o bohaterze granym przez Johna Turturro. Co się z nią stało?
Ethan Coen: To John chciał, żebyśmy ten film nakręcili, chodził w kółko i marudził. My czegoś takiego nigdy nie planowaliśmy – więc mówiąc krótko, nic się nie stało, bo on nigdy nie istniał. (śmiech).
Joel Coen: Gadaliśmy o tym kiedyś przy stoliku i tyle. Ktoś musiał nas podsłuchać i stąd plotka.
Robert Ziębiński (Newsweek): To ucinając kolejne plotki – możecie powiedzieć, jaki będzie wasz następny film?
Ethan Coen: To kolejny film napisany dla Jeffa!
Ale prawda jest taka, że George Clooney grający rabina nie byłby zbyt wiarygodny. (śmiech).
Joel Coen
Joel Coen: Rzecz nazywa się „True Grit” i będzie naszym pierwszym prawdziwym westernem. Scenariusz oparty jest na powieści Charlesa Portisa. Ona była już raz ekranizowana, na początku lat 60. z Johnem Waynem w roli głównej
Ethan Coen: To było 1969 roku!
Joel Coen: W każdym razie nasz film będzie bliższy powieści niż filmowi z Waynem, dlatego trudno nazwać go remakiem. To opowieść o dziewczynce, która wynajmuje rewolwerowca, aby pomścił śmierć jej rodziców. W jego postać wcieli się właśnie Jeff. Tamten film nakręcił Henry Hathaway i mówiąc szczerze, nie bardzo go lubimy. Zresztą oglądałem go ze sto lat temu.
Ethan Coen: Wiedziałeś, że jeśli nasz „True Grit” będzie miał premierę w 2011 roku, Jeff będzie miał tyle samo lat, co Wayne, gdy grał w pierwszej wersji?
Joel Coen: Nie miałem pojęcia – to szokująca informacja. (śmiech).
Ethan Coen: Dla fanek George’a Clooneya zła informacja – nie zagra w tym filmie.