Porno Jak oni to robią

Czy chciałbyś, żeby twoja córka grała w filmach porno?

Kilka dni tygodni temu rozmawiając z jedną z aktorek grających w filmach porno, zeszło nam na temat najbardziej klasyczny – najbardziej wyświechtane pytanie, jakie pada, gdy toczy się dyskusja o graniu w filmach porno, czyli: czy chciałbyś, żeby twoja córka grała w takich filmach.

Oczywiście że to pytanie jest szantażem emocjonalnym, i to najniższego sortu. Ale nie tylko – dziewczyna przytomnie zwróciła uwagę, że najczęściej owo pytanie dają mężczyźni. Co byś zrobił, jakby twoja córka grała w pornosie? Czy chciałbyś? To pytanie poza szantażem emocjonalnym pokazuje ciekawe zjawisko: otóż jest ono spojrzeniem na kobietę z męskiego, jedynego prawdziwego punktu widzenia. Żaden ojciec nie chciałby! To obrzydliwe! Żadna kobieta nie powinna grać w takich filmach, a już na bank nie moja córka!

Faceci zdecydowali. Kobiety mają się podporządkować. Tylko że… dziewczyna zdała kontr pytanie: dlaczego? Dlaczego mam żyć według wyobrażenia o moim zachowaniu jakiegoś wąsatego wuja, który wali konia do pornosów, zapominając, że kobieta, na którą patrzy, też jest czyjąś córką. Dlaczego smutny pan, szantażując emocjonalnie, wyraża swoją wyższość nad każdą kobietą, która gra w porno? Dlaczego mam go słuchać? Dlaczego mam się nim przejmować? Co ojciec ma do moich decyzji? Staje się gorszym człowiekiem, bo lubię grać w filmach i pokazywać się nago? Nie chcesz, nie oglądaj, ale nie mierz mnie swoją miarą.

Przypomniała mi się ta rozmowa, kiedy przeczytałem felieton Manueli Gretkowskiej w „Newsweeku”. O „Dziewczynach z Dubaju” i prostytucji. Pisze ona m.in. tak: Jeśli seksworking jest pracą, to prostytucja pokonała patriarchat czy weszła z nim w trójkąt mentalny? Nie jestem pruderyjna. Nie miałabym nic przeciwko poliamorii mojej córki. Mówiłabym do niej Polia, a nie Pola. Ale żadna matka, poza patologią, nie chce kurewskiej kariery dla córki. Nie mam nic do tańca na rurze…

Nie jestem rasistą, ale… Znacie tę figurę, co nie? Nie jestem pruderyjna, ale… Tak oto autorka, która szczyci się swoim wyzwoleniem, mówi jak wąsaty wujek do wuja na weselu, gadając o pornosach. Czy chciałbyś, żeby twoja córka grała w pornosach? No moja nie, ale ta dupa u Woodmana… To, kurde, tak nie działa. Nie można nie mieć nic przeciwko poliamorii dziecka, bo to fajne i można zmienić zabawnie imię, ale jak córcia będziesz kurwą, to cię z domu wywalę. My nie patologia! Szanuj się! Zero kurewstwa, bo żadna porządna matka tego dziecku nie życzy! Tylko od kiedy matka jest królową życia dziecka? Bardzo chciałbym, żeby moja córka była fizykiem kwantowym! I co, jak będzie grała w pornosach, to przestanie być moją córką? Jak będzie prostytutką też? Ma gdzieś Manuela Gretkowska magiczny przycisk, który sprawia że córka znika? Może ona nie ma, ale wiele matek i ojców ma.

Setki tysięcy, jak nie milionów kobiet przeżyło piekło, bo mamusia nie mogła sobie wyobrazić, że córka chce tańczyć na rurze. Lubimy stereotypy. Schematy. Jak dziewczyna tańczy na rurze w knajpie, oddaje się za pieniądze albo gra w pornosach, to pewnie przeżyła traumę i jest ofiarą przemocy. Bo przecież nikt tak dziecka nie wychowa! A co jeśli ona chce? Poliamoria jest fajna, bo jest zamknięta w czterech ścianach i wie o niej garstka ludzi. Pani Dulska lubi to. Porno jest powszechne. Prostytucja także. Tego dla córki nie chcemy. Jakbyśmy mieli wpływ na to, co będzie chciała robić, a ona miała podejmować tylko takie decyzje, jakie nam się podobają. Pewnie jak podejmie złe, to będzie wina filmów! No bo o film cały czas chodzi.

„Dziewczyny z Dubaju” promują prostytucję. Zła wiadomość. Prostytucja nie wymaga promocji. Nie bez przyczyny jest nazywana najstarszym zawodem świata. Córka nie będzie się sprzedawać, bo zobaczy to w filmie. Jeśli zacznie, to przez to, że uzna, iż jest to sposób na łatwe pieniądze, może forma ucieczki, może rodzaj buntu. Na taką decyzję ma wpływ milion czynników, a film nie jest jednym z nich. To my, rodzice, mamy na to wpływ, to brak wychowania seksualnego, to otoczenie, znajomi, stosunek do siebie, ciała i wreszcie na końcu własne potrzeby. Prostytucja nie domaga się promocji i jej nie potrzebuje. Kopanie w „Dziewczyny z Dubaju”, jak i każdy inny film o takiej tematyce, nie sprawi, że dziewczyny nie będą sprzedawały się, czy to szejkom, czy wujkom lub kierowcom, to tylko podbija popularność filmu. Nie chcesz, żeby był popularny – nie pisz o nim. Zamknij się. Zignoruj. A jeśli chcesz zrobić coś dobrego, to tłumacz ludziom, czym jest sexworking.

Nie oceniaj dziewczyn i ich rodzin, nie patrz przez pryzmat swoich uprzedzeń. One to mają na co dzień. Olewają, co się o nich mówi. Nie dotrzesz do nich przez wyższość i wujowanie. Każdy, kto to robi, promuje tylko siebie i wcale nie zależy mu na zauważeniu problemu społecznego, a zwróceniu uwagi na swoje nazwisko.

Wywiady z aktorkami, aktorami porno (w tym Michałem Kasprzakiem, który miał okazję wystąpić również w „Dziewczynach z Dubaju”), seksuologami znajdziecie w książce „Porno. Jak oni to robią?„.

Książka dostępna obecnie w formie ebooka w większości księgarni internetowych, a także słuchowiska audio w aplikacji Empik Go.

Porno, czyli jest taka książka

Jest taka książka… czyli czego uczy porno

Jest taka książka Juliana Barnesa, co się nazywa „Mężczyzna w czerwonym płaszczu”. O tę książkę, a raczej jej tłumaczenie, przetoczyła się ostatnio mała sieciowa wojenka. O ile wojenki o to, kto komu i dlaczego zrobił źle, mnie kompletnie nie interesują. Tak jedno zagadnienie mnie zdumiało. I zaciekawiło. Ktoś bowiem zarzucił tłumaczce, że przekładając angielskie „straight” (określnie orientacji seksualnej) jako „normalny”, wykazała się homofobią.

Akcja powieści Barnesa toczy się w czasach Belle Epoque, czyli między 1870 a 1914 rokiem. Mniej więcej w tym czasie narodziły się pojęcia homo i hetero, ich ojcem był zaś Karl-Maria Kertbeny – pisarz, lekarz, a przede wszystkim wielki obrońca praw człowieka. Barnes, który słynie ze swojej historycznej dokładności, powinen zatem wiedzieć, jakich określeń użyć, aby nie wprowadzać w zakłopotanie tłumaczy i czytelników? Ano tak. Dlatego na bank nie mógł używać określenia hetero. Powód? Określenie heteroseksualny weszło do powszechnego użycia dopiero w latach 20. wieku XX. Wiecie, co jest najzabawniejsze? Że cała ta aferka jest de facto efektem błędu Barnesa. Tego samego, który dba o zgodność z faktami i historią. Użył on bowiem określenia „straight”, które, podobnie jak heteroseksualizm, w XIX wieku nie istniało. Rozumiem uproszczenie, ale prawda jest taka, że jedyną formą akuratną historycznie, określającą mężczyznę uprawiającego seks z kobietą, jest proste słowo „normal”.

W roku 1886 Richard Freiherr von Krafft-Ebing wydał swoje słynne naukowe opracowanie „Psychopathia sexualis”, gdzie użył on określenia heteroseksualizm (a konkretnie to jego tłumacz) do opisania dewiacji polegającej na uprawianiu seksu z osobnikami odmiennej płci w celu osiągnięcia przyjemności. Seks bowiem miał według niego służyć prokreacji, a każda inna forma była dewiacją. On także uważał, że homoseksualizm to biologiczna anomalia. Niestety, nic na to nie poradzimy, początki badań dookoła seksualności człowieka pełne są dziwnych teorii i tez. Nie znaczy to, że Krafft-Ebing nie miał swoich zasług. Miał – dzięki niemu mamy terminy takie jak: masochizm, nekrofilia czy sadyzm.

A teraz idźmy dalej. W 1901 roku Dorland’s Medical Dictionary używa określenia heteroseksualny jako: nienormalna, perwersyjna potrzeba współżycia z osobnikami innej płci. W 1923 w słowniku Merriam-Webster New International Dictionary pojawia się hasło heteroseksualizm z opisem niezwykle podobnym do tego, jaki proponował Krafft-Ebing – czytaj: zło. Heteroseksualność w pojęciu słownikowym przestała być nacechowana negatywnie dopiero dekadę później. Choć z dzisiejszej perspektywy była to definicja kontrowersyjna, bo pada tam określenie: normal sexuality. Abstrahując od tego jednak, heteroseksualizm, jako pojęcie, które znamy, nie ma jeszcze stu lat.

Jak się ma to do Barnesa? Ano tak, że autor „Papugi Flauberta” nie mógł użyć w swojej książce określenia heteroseksualny w kontekście postaci. Dla ludzi z XIX wieku seksualność człowieka (w dużym uproszczeniu) określono na dwa sposoby – normal i different. Nie ma w tym podprogowego przekazu: gej jest nienormalny. Podział był prosty na: normalny i inny. Tak wygadał wtedy świat. Przykro mi, ale to historia. Nie da się jej zmienić. Oczywiście spłycam ją na potrzeby wpisu. Było bardzo wiele ciekawych określeń na seks, narządy, kobiety. Historia jest ciekawa. Podobnie jak skrajnie różne było podejście do seksualności od Wielkiej Brytanii („połóż się, zamknij oczy i myśl o Anglii”) do wyzwolonej i liberalnej Francji, gdzie homoseksualizm był absolutnie akceptowany. Ale do brzegu.

Gdyby tłumaczka użyła określenia heteroseksualny, popełniłaby błąd, i to naprawdę gruby błąd rzeczowy. Po pierwsze, sugerowałaby, że bohater, o którym pisze Barnes, jest, w kontekście czasów, dewiantem (bo dokładnie to znaczył wtedy heteroseksualizm – dewiację). Po drugie obnażyłaby błąd Barnesa. Bo to on językowo pomylił się jako pierwszy.

„Straight” jako określenie seksualności narodziło się w 1941 roku. Użył go psychiatra George W. Henry (bardzo ciekawa i kontrowersyjna postać) w swoim opracowaniu „Sex variants: A study of homosexual patterns”. „Sex variants” było zapisem sześciu lat badań środowisk homoseksualnych (mężczyzn i kobiet), a określenie „straight” początkowo znaczyło mężczyznę, który „wyszedł na prostą”, czyli zaczął uprawiać seks z kobietami i było używane przez homoseksualistów. Dopiero z upływem lat stało się ono synonimem heteroseksualizmu, zaś w latach 80. jako „Straight Pride” zawędrowało na slogan, który miał być ultrakonserwatywną odpowiedzią na „Gay Pride”. Niestety głupich nie sieją, ale czasami siadają oni na wysokich stołkach. Jak polityk John Burger – republikanin, który w 1988 roku domagał się stworzenia „Straight Pride Day” jako odpowiedzi na „Gay Pride Day”.

Reasumując. W zasadzie w książce Barnesa nie powinny paść słowa – heteroseksualny i „straight”. Tłumaczka użyła określenia „normalny”, mniej lub bardziej świadomie naprawiając rzeczowy błąd pisarza. Paradoks tej sytuacji polega na tym, że atak na tłumaczkę obnażył błąd nie jej, a właśnie autora. Kochani, słowa mają swoje pochodzenie, swój kontekst. Kontekst nie może nikogo obrazić. Brak jego znajomości – owszem. Na przyszłość polecam zapoznanie się książką historyczki Hanne Blank „Straight: The Surprisingly Short History of Heterosexuality”. Świetnie wszystko tłumaczy. I kto by przypuszczał, że pisanie „Porno” sprawi, że będę wiedział takie rzeczy. Porno kształci moi drodzy. Porno kształci.

Kilka słów o nowej powieści…

Kilka słów o nowej powieści…

Wiele osób ma dość mityczne wyobrażenia na temat pisania książek. Wizerunek pisarza, który w pocie czoła stuka w klawiaturę, demolując przy tym pokój, gdy opuszcza go wena, wciąż gdzieś tam pokutuje. Podobnie jak straszne opowieści o tym, ileż to czasu trzeba, żeby napisać powieść. Nie jest istotne, ilu autorów będzie to dementować, stereotyp jest stereotypem – pisze się długo i bardzo przy tym cierpi.

Czytaj więcej „Kilka słów o nowej powieści…”