Rock’n’rollowy Londyn, czyli w cztery dni dookoła miasta
Czy wiecie, gdzie można spotkać Micka Jaggera? Która stacja metra w Londynie to ulubione miejsce rozstań kochanków? I który pub opłakiwała Amy Winehouse i gdzie dziś opłakuje się Amy?
I
Pierwszym napisem, jaki zobaczyłem w Londynie, był duży nagłówek w „The Sun” – „Oasis rozwiązane!”. Chwilę później, kiedy tylko zbliżyłem się do kiosku z gazetami, zobaczyłem, że nad rozpadem grupy braci Gallagher roztkliwiają się wszystkie liczące się pisma w Wielkiej Brytanii. Oto jedynka „Guardiana”, „Observera” i paru innych atakuje mnie buzią Liama Gallaghera. Ktoś powie, że rock umarł i nie trafia już na pierwsze strony gazet… Kilka lat później rock faktycznie umrze a na pierwszych stronach wyląduje
Amy Winehouse, ale to zupełnie inna opowieść.
Opuszczam budynek lotniska. London Luton – małe miasteczko z wielkim lotniskiem i parkingiem, na którym roi się od takich samych białych furgonetek. Ta, do której mam wsiąść, wyróżnia się od innych tym, że cała pokryta jest nazwami zespołów. Z boku zaś wpatruje się we mnie wielka gitara. Oto mój środek transportu na najbliższe cztery dni.
– Cześć, jestem Ian. – Pięćdziesięciolatek ze zmęczonymi oczyma podaje mi dłoń i tłumaczy się: – Późno poszedłem spać, bo wczoraj byłem na koncercie Chrisa Jaggera. Wskakuję do środka, a Ian wrzuca do odtwarzacza składankę The Who. Widzieliście w filmach samochody, w których podróżują podstarzali hippisi? Pełne płyt, plakatów, plączących się pod nogami puszek po piwie i starych gazet? Jeśli widzieliście je – to i tak nic nie przygotowałoby was na widok ciężarówki Iana. Przypomina dziwny wehikuł, w którym
ktoś upchał do środka całe lata 60. i 70., zamieszał i zostawił, przyglądając się, co z tego eksperymentu wyjdzie.
Jedziemy w stronę stadionu Wembley, niegdyś znienawidzonej części Londynu, dziś masowo zamieszkiwanej przez bogatych Brytyjczyków w średnim wieku. Chcecie wpaść na Danny’ego Boyle’a? Odwiedźcie Wembley. Parkujemy przy krawężniku i ruszamy do dziwnej knajpy, przed którą stoi ze 40 motocykli.
– Ace Café to bar dla motocyklistów – tłumaczy Ian. Ale też jedna z najbardziej rockowych knajp w mieście. Na szybach kartki z napisami w rodzaju: „Zachowuj się porządnie i nie wyrzucaj nikogo przez okno”. Mijamy kilkanaście wielkich harleyów i parę ścigaczy.
– Ace Café wygląda, jakby było wyrwana z lat 50. Dzięki temu bardzo często kręcą tu filmy, których akcja toczy się w tamtych latach, jak choćby „Absolute Beginners” – wyjaśnia mój przewodnik. Gdy więc wchodzę do ciemnego pomieszczenia, czuję się jak bohater filmu. Pojawiam się w drzwiach, a w knajpie zapada głucha cisza. Oczy kilkudziesięciu umięśnionych i wytatuowanych motocyklistów zwracają się w moją stronę. Przełykam nerwowo ślinę i mam wrażenie, że wszyscy to słyszą. Nagle gwar wraca. Motocykliści odwracają głowy i znów zaczynają rozmawiać.
Ian zamawia kanapkę z bekonem i herbatę.
– Mam ochotę przypomnieć sobie historię rocka w Londynie. Co ty na to? Myślisz, że Polaków zainteresuje podróż sentymentalna od czasów dinozaurów, od Jaggera po Radiohead?
Szczerzę zęby w durnym uśmiechu.
– A da się to zrobić w cztery dni? – pytam.
– Oczywiście.
II
Lata 60. – Ealing Broadway, Richmond: narodziny brytyjskiego bluesa, The Rolling Stones i „Help!”
W 1961 roku młody Mick Jagger co piątek wysiadał z pociągu z Dartford na stacji Ealing Broadway. Miał przy sobie tylko harmonijkę ustną. Szedł kilkanaście metrów i wąskimi schodami wchodził do małego ciemnego klubu w piwnicy. Miejsce to nazywało się Ferry’s, a na scenie co piątek grał człowiek, który dał Wielkiej Brytanii bluesa i rocka – Alexis Korner. To w Ferry’s Jagger i Keith Richards poznali młodego gitarzystę Briana Jonesa i to on namówił ich do założenia bluesowego zespołu The Rollin’ Stones.
Dziś Ferry’s to rudera. A dzielnica Ealing to „Mała Warszawa”. Pełno tu Polaków, którzy nie mają pojęcia, gdzie mieszkają. Ot tani hotel z dobrym dojazdem do centrum.
Schodzimy po stromych schodach i stajemy przed drzwiami, przez które niegdyś przechodził Mick. Zamknięte. Śmierdzi uryną. Ian uśmiecha się i mówi:
– Wąchaj, tak pachnie rock’n’roll.
Przyglądam się schodom i zastanawiam, ile razy pijany Richards wywrócił się na nich, łamiąc gryf od gitary. Jak trudno musiało się chłopakom wychodzić w sobotni ranek, gdy po wypiciu niezliczonych piw próbowali się dostać do pociągu do Dartford.
Kilka kilometrów dalej jest stacja Richmond. W klubie przy stacji grali już jako The Rolling Stones. A gdy ich popularność zaczęła rosnąć, okazał się za mały i musieli przenieść się do sali koncertowej w lokalnym klubie rugby. Ian zabiera mnie tam. Kiedy wjeżdżamy na teren klubu, mam wrażenie, że właśnie cofnęliśmy się w czasie. Równo przystrzyżony trawnik, wielkie boisko do gry i budynek, który wybudowano pod koniec XIX wieku. Brakuje tylko panów biegających w sportowych strojach z początku ubiegłego wieku. To tędy – przechodząc przez ten sam podjazd, na którym właśnie stanęliśmy –
John, Paul, George i Ringo szli na koncert zespołu, o którym krążyły plotki, że jest lepszy od The Beatles. Tamtego dnia po koncercie przy piwie w pubie naprzeciwko Paul miał powiedzieć do Micka: „Stary, zajebiście gracie, ale czemu nie piszecie własnych numerów? Na graniu przeróbek nie da się dorobić”.
– The Beatles i The Rolling Stones zawsze byli jak bracia – Ian wraca do mitologii wczesnego rocka. – Nigdy się nie kłócili, nie ścigali na listach przebojów. Gdy w listopadzie wychodził nowy singiel Beatlesów, Stonesi ze swoim czekali miesiąc. Nienawiść między zespołami i wojna na single pojawiła się w Anglii wraz z początkiem brit popu. Beatlesi i Stonesi mieli za dużo klasy, żeby bawić się w takie gry.
Choć Richmond znajduje się zaledwie 10, może 12 kilometrów od centrum Londynu, okolica przypomina bardziej zamożną wieś niż europejską metropolię. W samochodzie słuchamy starych nagrań koncertowych Alexisa Kornera. Nagle Ian hamuje z piskiem opon.
– Ailsa Avenue! – krzyczy. Pytam, o co chodzi. A Ian podniecony jak dziecko zaczyna opowiadać o filmie „Help!”. Gdzieś tu go kręcili!
Pół godziny później znajdujemy dom numer 21 z czworgiem drzwi. Ten sam, z którego wychodzili The Beatles w słynnej scenie. Nawet witraże wciąż te same. Postanawiamy podejść do pubu na szczycie ulicy, żeby zapytać właścicielkę. Pulchna starsza pani sprząta bar. Kłaniamy się jej i pytamy o Beatlesów. Kobieta wywraca oczyma i zaczyna lamentować:
– Tak, to tu kręcili i tu pili po zdjęciach, ale panie, ja tam pamiątek żadnych nie trzymam, bo po co? To za spokojny bar, żeby mi się tu turyści kręcili.
Wjeżdżamy do centrum Londynu. Bogate domy ustępują miejsca wieżowcom. Hotel, w którym mieszkam, znajduje się w dzielnicy Westminster. Ian parkuje. Chwilę później siedzimy nad kuflem zimnego London Pride. W kącie sali pije samotny facet. Nagle podnosi głowę znad kufla i przygląda się zaparkowanemu przed pubem samochodowi Iana. Wybiega i okrąża go. Gdy znajduje napis „BLUR”, wyciąga w górę kciuk. Ian kiwa mu głową. To był Damon Albarn – nigdyś lider tego zespołu. Wybuchamy śmiechem. Ian może wypić tylko półtora kufla. Na tyle pozwala kierowcom prawo w Wielkiej Brytanii. A Ian ma jeszcze jeden pomysł – chce pojechać do Dartford, miasta, w którym urodził się Mick Jagger.
W szkole podstawowej, do której chodził lider Stonesów (szkoła nadal działa), mieści się Mick Jagger Centre – to tu opiekę znajdują młode talenty muzyczne. W drzwiach mijamy starszego, siwego pana z piwnym brzuszkiem. Rozmawia przez telefon. Ian chwyta mnie za ramię i drżącym głosem pyta, czy wiem, kto to jest. Okazuje się, że to Chris Jagger.
– To fajnie – chodźmy się przywitać.
Kilka sekund później ściskam dłoń brata wielkiego Micka. Rozmawiamy. Dziś będzie grał tu koncert. Niestety, nie zaśpiewa z nim Mick, bo jest w Nowym Jorku. Tajna wiadomość: jeśli chcecie zobaczyć Micka Jaggera nie na stadionowym telebimie, ale śpiewającego w małym klubie, szukajcie koncertów grupy
Chrisa Jaggera. Bracia grają wspólnie standardy bluesowe.
– Na dziś starczy – mówi Ian, gdy odstawiamy furgon na parking.
III
Lata 60. i 70. – centrum Londynu oraz Fortis Green: klip Boba Dylana, powstanie The Kinks i telefon Davida Bowiego
Rano myślę o Ealing Broadway, bluesowych klubach, o Richmond – mieszance bogactwa i rocka. Bogate dzieci z bogatych domów, które wbrew rodzicom grały głośną, niegrzeczną muzykę, gdy dojrzały, zamieszkały w grzecznej bogatej okolicy. Paradoks rock’n’rolla.
O godzinie 10 uśmiechnięty Ian czeka przed hotelem.
– Mówiłeś, że pierwsza informacja, z jaką zetknąłeś się po przybyciu do Londynu, to wiadomość o rozpadzie Oasis – zaczyna. – To się dobrze składa, pokażę ci miejsce, bez którego by ich nie było.
Jeśli rock oparty na bluesie ma korzenie w Richmond i Ealing Broadway, to rock, w którym słychać kabaret i punkową energię, narodził się w okolicach dzielnicy Waterloo. To tu powstało Madness (muzyka ska), The Specials i The Kinks zespół, bez którego nie byłoby Brit Popu. Przy ulicy Fortis Green w północnym Londynie w pubie The Clissold Arms po raz pierwszy wspólnie zagrali bracia Ray i Dave Daviesowie, i to właśnie w nim założono The Kinks. Nasz furgon zajeżdża drogę granatowemu lexusowi. Ian przeprasza,
ale kierowca i tak zmierza w naszą stronę. Otwieram okno. Facet zamiast krzyczeć, uśmiecha się:
– Hej, chłopaki, co tu robicie? Jestem właścicielem tego pubu.
Okazuje się, że mężczyzna, którego auto niemal rozbiliśmy, właśnie kupił The Clissold Arms. Był wielkim fanem Kinksów. Poprzedni właściciel pubu okazał się draniem. Nie mogąc pogodzić się z utratą pubu, zniszczył gromadzone przez lata pamiątki po zespole. Oryginalna gitara Raya i zdjęcia robione przez Dave’a wylądowały w śmieciach. Nasz nowy znajomy jest załamany. Stawia piwo i zaczyna się żalić. Ian słucha, a ja z kuflem w dłoni przechadzam się między stolikami. Pod ścianą była mała scena, dookoła gromadzili się ludzie. To tam po raz pierwszy Ray uderzył Dave’a gitarą, całe dekady przed tym, nim bracia Gallagher z Oasis zaczęli się ze sobą bić. Z zadumy wyrywa mnie głos podekscytowanego Iana.
– Wiesz, kto mieszka dwa domy dalej!?
– Ray Davis – strzelam.
– Skąd wiedziałeś?
– Nie wiedziałem.
Kolejny rockowy paradoks: na stare lata lider The Kinks przeprowadził się do miejsca, gdzie zaczął karierę.
Kilka przecznic dalej pod adresem Hollway Road 304 mieściło się studio i mieszkanie wizjonera brytyjskiej muzyki rockowej – Joe Meeka, człowieka, który nazywany był brytyjskim Philem Spectorem. Ten wybitny producent niemal równocześnie ze Spectorem wymyślił technikę nagrywania nazywaną „ścianą dźwięku”, chciał nawet oddać Spectora do sądu. Nie zdążył. Popadł w obłęd, a 3 lutego 1967 roku zastrzelił swoją gosposię a potem siebie. Zrobił to dokładnie w 8 rocznicę śmierci Buddy Holly’ego. To Meek miał być pierwszym producentem The Beatles, ale przegonił zespół ze swojego studia, twierdząc, iż to bandą patałachów bez krzty talentu. beztalenci. Dziś w jego domu (które zarazem był studiem) mieści się sklep rowerowy.
Ian chce wrócić do centrum, pokazać mi coś, co właśnie przyszło mu do głowy. Przejeżdżając przez Baker Street, mijamy sklep It’s Only Rock’n’Roll. Właściciel, zatwardziały fan The Beatles, wygląda jak podstarzały John Lennon, który cudem uniknął kul Marka Chapmana. To jeden z tych fanów, którym rzeczywistość przenika się niebezpiecznie z fikcją. Facet ożenił się z Japonką, gra piosenki Beatlesów i mimo okręgłego piwnego brzuszka, próbuje poruszać się jak młody John. Czy raczej jego przerażająca parodia. Ale wiedzy i miłości do rocka odmówić mu nie sposób.
Przebijamy się w stronę hotelu Savoy. To jedno z tych miejsc w których Londyn niebezpiecznie przypomina Nowy Jork. Do tego stopnia, iż mało kto zdaje sobie sprawę, że Bob Dylan kręcił teledysk do słynnego „Subterranean Homesick Blues” właśnie tu. W bocznej uliczce tuż obok hotelu Savoy. Jest bardzo wąska, stoją przy niej wysokie domy i dlatego może udawać Nowy Jork. Od 1965 roku nic się tu nie zmieniło. Staję w miejscu, w którym ponad 40 lat temu stał Bob Dylan, Ian udaje, że gra na gitarze. Śpiewamy: „Johnny’s in the basement…”. Przydałoby się jeszcze kilka karteczek z tekstami.
– Zaraz zobaczysz miejsce, przez które Dylana nazwano Judaszem.
Powoli wjeżdżamy na Denmark Street, ulicę z samymi sklepami muzycznymi. W jednym Dylan kupił pierwszą gitarę elektryczną. Kilka dni później na festiwalu folk w Newport został wygwizdany przez publiczność za elektryczne granie. Jest w Denmark Street coś niezwykłego. Niby maleńka uliczka, pełna brzydkich sklepów, w których sprzęt grający zdaje się być droższy niż sama powierzchnia, ale… No właśnie… Nie wiem, jak to określić. Ta ulica, czy raczej uliczka, pulsuje muzyką. W obskurnych bramach pełno ogłoszeń zespołów szukających muzyków, po chodnikach walają się puste butelki po piwie, resztki skrętów, a obok nich z gracją stąpają wykładowcy muzyki dawnej z Cambridge, którzy pośród okropnych
elektrycznych gitar szukają porzuconych i niekochanych starych lutni… Może i jest jakiś wewnętrzny podział na tych, którzy kochają rocka, a tych, którzy nim pogardzają, wychwalając pod niebiosa dzieła zebrane Bacha. Ale na Denmark Street on nie obowiązuje.
Jeśli już stoimy na Denmark Street, a czas nas nie goni, możemy przebiec się w dół w stronę Soho i Greek Street. Warto z dwóch powodów. Po pierwsze tuż obok przy Firth Street mieszczą się dwa intrygujące miejsca. Bar Italia to pozornie kafejka jak wiele innych w tej dzielnicy. Niezbyt oryginalna, nie oszałamiająca wystrojem. A mimo to o Bar Italia śpiewał Jarvis Cocker, twierdząc, że jest to miejsce, w którym spotykają się połamani życiowo ludzie. Może w latach 90. Dziś Bar Italia to taka londyńska Charlotta – najmodniejsze miejsce na kawę i poranną kanapkę w Soho. Jeśli istnieje kwiat brytyjskiej hipsterii – tam siedzi i pije kawę. Niemal vis a vis Baru Italia swoją siedzibę ma miejsce kompletnie inne, ale kto wie, czy nie ważniejsze. Ronnie Scott’s Jazz Club – legendarny klub jazzowy założony przez nieżyjącego już saksofonistę Ronniego Scotta. To miejsce przetrwało wszystko – uliczne wojny gangów, mordercze rządy braci Kray, rewolucję obyczajową i punk rocka. Więcej stało się inspiracją dla filmowców (knajpy w takim „Błękitnym Lodzie” z Michaelem Cainem czy „Rozgrywce” z Robertem DeNiro były inspirowane historią klubu), a dziś mimo śmierci założyciela ma się dobrze i wciąż uznawane jest za oczko w głowie londyńskiej sceny jazzowej. Co jeszcze zanim wrócimy do samochodu? Może szybkie przemieszczenie się pięćset metrów dalej. Barwick Street. Skoro już było o upadku Oasis. Dokładnie ta ulica zdobi okładkę ich najsłynniejszej płyty „(What’s the story) Morning Glory” i do dziś niewiele się tu zmieniło. Nawet sklep z płytami Sister Ray wciąż znajduje się na Barwick. Choć z nim akurat było zabawnie, bo zamykano go i otwierano od nowa.
Wjeżdżając w Regent’s Street, Ian opowiada mi, że w 1974 roku został w szkole gwiazdą dzięki płycie Davida Bowiego „Ziggy Stardust and the Spiders from Mars”. Miał identyczną fryzurę jak Bowie. Kolejne miejsce znam bardzo dobrze: to drzwi z okładki wspomnianego albumu – 23 Heddon Street. Za rogiem jest budka telefoniczna, ta sama, która była na tylnej okładce „Ziggy’ego”.
– Rock’n’roll to nie tylko zabawa i beztroska – mówi cicho Ian, wskazując na czarne, zamurowane okno w domu pod adresem 12 Curzon Palace. Okno zamurowano w roku 1978. Kiedyś mieszkanie to należało do Harry’ego Nilssona – twórcy „Everybody Talkin’”, przeboju z filmu „Nocny kowboj”. Raz zaprosił on Mamę Cass, byłą wokalistkę Mamas & Papas. Kobieta zmarła tam na zawał. Cztery lata później w tym samym pokoju, również zaproszony przez Harry’ego, umarł Keith Moon, perkusista The Who. Odtąd okno
jest zamurowane i nikt tu nie mieszka.
Robi się posępnie, wobec czego Ian postanawia zabrać mnie do tajnego miejsca spotkań Beatlesów – małego pubu ukrytego za byłym mieszkaniem Briana Epsteina – Horse & Groom przy Groom Palace. Tutaj unikając wścibskich oczu, wielka czwórka spotykała się na kufelek zimnego piwa po skończonych nagraniach.
Na koniec lądujemy na piwie i steku w małej knajpce przy Trafalgar Square. Dwa lata temu Ian przyszedł tam z grupą Irlandczyków, którą oprowadzał po mieście. Pech chciał, że przy stoliku obok siedział z kolegą Bono. Przewodnikowi udało się zapanować nad 15 uczestnikami wycieczki, ale szesnasty podbiegł do Bono z aparatem i błagał jego znajomego, by ten zrobił mu zdjęcie z idolem.
– Nie wiedziałem, czy płakać, czy umrzeć ze śmiechu, bo znajomym Bono, którego Irlandczyk prosił o zrobienie zdjęcia, był… Bruce Springsteen – opowiada Ian.
IV
Lata 80. i 90. – Camden Town i centrum Londynu: powstanie Madness, studio Radiohead i lament Amy Winehouse
Pierwszymi słowami, jakie usłyszałem o poranku, było :„He’s my baby…” wypowiadane seksownym głosem Rosario Dawson – najpiękniejszej spośród pięknych współczesnych aktorek. Przez sekundę myślałem że spełniły się moje najskrytsze marzenia, ale nic z tego. W nocy włączyłem radio, a Dawson śpiewa na w piosence Kasabian – zespołu, który kochają Brytyjczycy, a ta miłość pozwala im dzielnie przetwać czasy kiedy nie ma już Oasis.
Na dzień dobry Ian pyta, co robiłem w nocy.
– Przespałem „Notting Hill” – odpowiadam zgodnie z prawdą.
– W takim razie zabiorę cię tam, gdzie to nakręcili!
Po chwili mijamy słynną niebieską księgarnię z książkami podróżniczymi. Ian mówi, że po premierze filmu właściciel chciał ją sprzedać, bo codziennie przed drzwiami ustawiał się wianuszek kobiet przekonanych, iż mieszka tam Hugh Grant. Na Notting Hill jesteśmy nie przez przypadek. Serce współczesnego rocka bije właśnie pod adresem Codrington Mews 1. W tym miejscu znajduje się jedna z najsłynniejszych wytwórni płytowych w Europie – XL Recordings, od lat 90. muzyczny dom Badly Drawn Boya, Radiohead i Jacka White’a. Siedzibę wytwórni ozdabia niezwykły psychodeliczny mural, który znalazł się także na solowej płycie Thoma Yorke’a.
Niemal codziennie (jeśli nie jest akurat w trasie koncertowej) można tu spotkać lidera Radiohead, który pracuje w studiu. Niespełna kilometr dalej znajduje się sklep płytowy Rough Trade Records. To tu podpisują płyty Jarvis Cocker, Belle and Sebastian czy Kanadyjczycy z Arcade Fire. Wchodzimy do środka. Sklep sprawia wrażenie, jakby ktoś przeniósł go wprost z lat 60. Na półkach tylko płyty winylowe, na wieszakach koszulki z ręcznie nadrukowanymi kwiatami, napisami „love” itp.
– Muzyka w Wielkiej Brytanii zatacza kręgi – twierdzi Ian – i nigdy tak naprawdę nie uwolni się od lat 60.
Najlepiej widać to w Camden Town. To właśnie w tej dzielnicy The Clash skomponowali całą płytę
„London Calling”, to tu w latach 80. powstała grupa Madness, która niemal na każdej sesji fotografowała się w bramach Camden Town. Karierę zaczynał tu Fatboy Slim, a po pijaństwie w Camden zmarł wokalista AC/DC, Bon Scott. Mieszanka lat 60., 70., 80. – bo Camden Town to popkulturowy koktajl Mołotowa. Dziś, jak twierdzi mój przewodnik, Camden kojarzy się tylko z jedną osobą: Amy Winehouse. Zanim słynna wokalistka wylądowała w klinice odwykowej, była rezydentką Camden Town. Zresztą przez tę dzielnicę stała się pośmiewiskiem całej Anglii. Pewnego wieczoru, gdy płonął pub Hawley Arms – ulubiona knajpa Amy – pijana wokalistka lamentowała w amerykańskiej telewizji: „London’s burning, Camden is burning”. Ian mówi, że histeryzowała, jakby znów zbombardowano Londyn, a spalił się tylko pub i hala targowa.
Takie jest Camden: przerysowane i przegięte, więc i my dla zabawy zamawiamy w jednym z pubów wegańskie piwo. Na szczęście jest dobre, więc Ian przy kufelku opowiada historię innej divy brytyjskiego soulu, Duffy. Kilka przystanków metra od nas znajduje się Warwick Avenue – stacja metra i ulica, o której śpiewała. Ponoć od wypromowania przez nią utworu „Warwick Avenue” stacja metra stała się ulubionym miejscem rozstań brytyjskich kochanków.
Kilka lat później Camden Square stanie się dla fanów rocka równie ważnym miejscem co paryski cmentarz Père-Lachaise. W sąsiedztwie Camden Square mieszkała bowiem Amy Winehouse. Ta sama, która kiedyś rozpaczała nad płonącym pubem. Dziś świat rozpacza po jej tragicznej śmierci. Zmarła 23 lipca 2011 roku. Zapiła się na śmierć.
Wegańskie piwo się kończy, a my jedziemy odstawić furgon, żeby zacząć wieczór. Tej nocy poznaję historię życia mojego przewodnika. Ma córkę, a w latach 70. w pierwszej fali punk rocka miał też swój zespół. Nie chce podać jego nazwy, ale grał wspólne koncerty z grupą Billy’ego Idola. Mieli jeden wyjebisty hit – niosący go do radia kurier wyjebał się na schodach i złamał płytę.
V
O2 Arena: British Music Experience
Ostatniego dnia Ian informuje mnie, że na kilka godzin zostawi mnie samego.
– Jak to?
– A tak to, zobaczysz.
Miejscem, w którym Ian mnie porzuca, jest O2 Arena, czyli gigantyczna arena koncertowa połączona z centrum handlowym i… niezwykłym muzeum muzyki brytyjskiej. Otwarte w tym roku British Music Experience to interaktywna encyklopedia wiedzy o muzyce. Podzielona na działy czasowe od lat 40. do współczesności opowiada historię rozwoju i upadku gatunków, gwiazd, trendów. Bilet (15 funtów) posiada
elektroniczny czip (nie zbliżać do niego komórek!), dzięki któremu możemy rejestrować to, co oglądamy. Każda informacja o zespole jest zapisana elektronicznie, a nasz czip pełni funkcję przenośnego minidysku. Zabieramy go ze sobą do domu i po wpisaniu hasła mamy dostęp do danych.
British Music to nie tylko historia muzyki. W specjalnych sekcjach instrumentów można uczyć się grać na gitarze (dostajemy do ręki prawdziwego gibsona, fendera czy co nam się marzy), nagrywać własne wokale i pobierać lekcje tańca. Wszystko to możemy potem odtwarzać w domu. Centralnym punktem muzeum jest sala z telebimami, gdzie podczas trójwymiarowej projekcji znajdujemy się w samym środku różnych koncertów, od Rolling Stonesów po Prodigy. Od Ealing Broadway po Camden Town.
Po wyjściu dzwonię do Iana. Za kilka godzin mam samolot. Mój przewodnik mówi, że nadszedł moment, bym zobaczył to, co widzą wszyscy. Ruszamy na skrzyżowanie przy Abbey Road do siedziby BBC, na dach, na którym ostatni koncert grali Beatlesi, na Carnaby Street, gdzie rodził się swingujący Londyn.
– Dlaczego dopiero teraz to oglądamy? – pytam.
– Chciałem, żebyś zobaczył nie to, co oklepane i znane – mówi Ian – dlatego woziłem cię tam, gdzie czasem sam nigdy nie byłem. Znaleźliśmy dom z „Help!”, widzieliśmy Albarna i zaśpiewaliśmy „Subterranean Homesick Blues”! To było coś!
Było.
Na ruchomych schodach wiozących mnie do punktu odpraw próbowałem ułożyć sobie w głowie całą tę wycieczkę. Przyleciałem tu z myślą, że miejsca związane z rockiem dawno przestały kogokolwiek interesować. Tymczasem okazało się, że one wciąż żyją i intrygują. W budce telefonicznej z okładki Bowiego wypisane są teksty jego piosenek. Pod czarnym oknem płoną świece, a dzieciaki z całej Anglii spotykają się teraz na Warwick Avenue, o którym śpiewała Duffy. Opuszczając Londyn, Iana i rock’n’rolla, pomyślałem o schodach wiodących z Ferry’s Club. Cuchnących uryną, stromych schodach, po których do kariery wspinali się Stonesi. Dla mnie to one stały się symbolem i tego wyjazdu, i rocka. Łatwo się na nich wywrócić, połamać, zrobić sobie krzywdę, ale, na Boga, taki jest rock’n’roll.
Fragment pochodzi z książki Londyn. Przewodnik POPkulturowy