Kilka słów o nowej powieści…
Wiele osób ma dość mityczne wyobrażenia na temat pisania książek. Wizerunek pisarza, który w pocie czoła stuka w klawiaturę, demolując przy tym pokój, gdy opuszcza go wena, wciąż gdzieś tam pokutuje. Podobnie jak straszne opowieści o tym, ileż to czasu trzeba, żeby napisać powieść. Nie jest istotne, ilu autorów będzie to dementować, stereotyp jest stereotypem – pisze się długo i bardzo przy tym cierpi.
Jest to oczywiście bzdura, ale… Każda bajka ponoć ma w sobie ziarno prawdy. Tak i ta o ogromnym czasie pracy nad książką coś tam z prawdy w sobie ma.
Najwięcej czasu zajmuje w zasadzie ułożenie książki. Poskładanie fabuły tak, aby sam akt pisania przypominał coś na kształt kolorowanki, w której uzupełnia się brakujące elementy i dodaje barw suchym streszczeniom.
Lubię pracować w dość specyficzny sposób. Rozpisuje sobie drobiazgowo to, jak ma wyglądać fabuła, co ma zrobić bohater/bohaterka, a potem zadaję sobie pytanie: co byłoby, gdyby poszedł w prawo? Odkryłem tę możliwość stosunkowo niedawno. Wiem, głupio to brzmi, ale to prawda. Od „Furii” dopiero zadaje sobie pytanie, co byłoby, gdyby bohater poszedł w lewo. Jeśli ta droga prowadzi mnie w ciekawszy rejon niż ścieżka, którą chciałem go prowadzić, zmieniam ścieżkę. Poza tym daje to też dodatkowo ciekawą opcję – można na chwilę zatrzymać się i zobaczyć, czy to, co wydaje się nam logiczne, jest rzeczywiście logiczne.
Ale do brzegu. Bo o coś mi chodzi.
Siadam do nowej powieści. Napisanie jej zajmie mi może miesiąc, może ciut dłużej. Ale przygotowania do niej były katorgą. Zaczęło się lata temu, podczas rozmowy z jedną panią prokurator, która opowiedziała mi historię prawdziwego seryjnego mordercy działającego w Warszawie w latach 2000/2006. Wtedy się średnio znaliśmy, więc opowiadała ogólnikami. Ale z upływem lat poznawaliśmy się lepiej, a pani prokurator pozwalała sobie na bardziej szczegółowe opowieści, które w finale uznaliśmy, że zamienimy w książkę. Ona sobie powstaje powoli i pewnie niebawem o niej usłyszycie, ale ja nie o tym. A absolutnie swojej książce. Thrillerze.
Nie powiem na tym momencie niczego o fabule, bo jeszcze za wcześnie, poza tym, że jest prawdziwa. Ułożenie jej w składającą się w całość fabułę zajęło mi jakieś trzy lata. Wykorzystałem dwie prawdziwe zbrodnie. Układając fabułę, pierwszy raz stanąłem przed ciekawym wyzwaniem – zachować wierność faktom, czy uciekać od nich jak najdalej. Ponieważ mam dostęp do materiałów z procesów, śledztw, sądów, to, co przeczytałem, mnie zmroziło. Okrucieństwo człowieka jest nieograniczone. Ale czy je opisać? Czy inaczej – jeśli je opiszę, ktoś uzna, że celebruję śmierć i okrucieństwo, wymyślając rzeczy skrajne. Ale ja tego nie wymyślam. Nie byłbym stanie wymyślić ekspertyzy lekarskiej, w której czytamy o tym, jak dłonią wsuniętą w waginę wyrwać kobiecie jelita. Straszne? Koszmarne. Tak. Ale prawdziwe. Nikt tego nie wymyśla, żeby szokować. To część prawdziwej historii.
Opowiedziałem pani prokurator całą fabułę, ta zgodziła się napisać do książki posłowie (i wyprostować ewentualnie wszystkie bzdury, jakie wsadzę). To dobra wiadomość. Zła jest taka, że wciąż nie podjąłem decyzji – zostać wiernym czy zmienić poziom okrucieństwa. Wyjdzie w praniu. Kiedyś to bodaj John Barth powiedział, że życie jest tak nieprzewidywalnie absurdalne, że gdy się je opowiada, nikt nie chce uwierzyć w to, że coś takiego się wydarzyło. Co zresztą jest dość ciekawe – ileż to razy słyszymy albo sami mówimy: to nieprawdopodobne.
Jest jeszcze jedna rzecz, która w tej powieści mnie zaskoczyła. To, jak zaczęła działać emocjonalnie na moją głowę. Jej fabuła toczy się na dwóch płaszczyznach. Jedna od 1993 do 2000 roku, druga w roku 2019. Część historyczna, tak ją nazwijmy, nad którą usiadłem, nagle spuściła mi mentalny wpierdol. Powód? Dwa. Po pierwsze: nagle uświadomiłem sobie, jak bardzo drobne decyzje w życiu mogą przerwać je na zawsze – niby banał, ale kiedy patrzysz na rozłożone na części przed tobą życie obcej osoby, to, jak mocno złożeni jesteśmy z przypadków, wali po głowie. Po drugie: pierwszy raz piszę o kimś, kto był moim równolatkiem, a nie było dane mu dożyć roku 2020. Natomiast dojrzewał i przeżywał młodość w tych samych latach co ja. Dziwnie się nad czymś takim pracuje. Jeszcze dziwniej jest w chwili, gdy mamy do wykorzystania zapiski i fragmenty pamiętnika zmarłego. Tu uznałem, że muszę pozostać wierny prawdzie. Cokolwiek pomyśli czytelnik, tej konkretnej osobie należy się prawda.
Do pisania ułożyłem specjalną ścieżkę dźwiękową. Znajdziecie ją na Spotify. Albo możecie posłuchać jej poniżej.