„Dzień wagarowicza” – słów kilka o inspiracjach
Niebawem premiera „Dnia wagarowicza”, więc uznałem, że pora na kilka słów o inspiracjach. Jak zaczęło się pisanie slashera osadzonego w Polsce lat 50.?
Prozaicznie, od „Tarantuli”. Kiedy oglądałem sobie po latach ten klasyczny horror Jacka Arnolda nagle olśniło mnie – hej, przecież przez komunizm nigdy nie mieliśmy ani monster movie, ani szalonych naukowców. Potem obejrzałem „Them!” Gordona Douglasa i już byłem na sto procent przekonany do pomysłu – zrób opowieść o latach 50. nadrabiającą to wszystko, co ustrój polityczny nam zabrał.
Rok temu podczas pracy nad jednym filmem (a czy on powstanie, to Bóg raczy wiedzieć) zacząłem zagłębiać się w technikę pisania gatunkowych scenariuszy. Wtedy zacząłem maniakalnie oglądać „Piątek 13-tego”. Uświadomiłem sobie wówczas, jak to wszystko, co wydaje się nam trywialne i głupiutkie na ekranie, musi być precyzyjnie skonstruowane. Śmierci wyliczone co do minuty… Postaci… Rety, praca nad horrorem to orka, a nie rozrywka. A skoro piszę horror, który ma z jednej strony nadrabiać to, czego w Polsce nie było, z drugiej ma być polski i do tego ma z jednej strony kłaniać się monster movies, a z drugiej slasherowi… To musiałem… No musiałem ten „Piątek 13-tego” rozłożyć na części najmniejsze.
I wreszcie dwie powieści. Każda opowieść ma swój mood, czyli klimat, nastrój. Ja swojego szukałem tam, gdzie wcześniej nie zaglądałem – w zapomnianych dziś literackich horrorach, czyli „Totemie” Morrella i „Północy” Koontza. Obie te książki były ogromną inspiracją przy budowaniu nastroju i tego, co chcę osiągnąć, opowiadając o żołnierzu wyklętym i córce komunisty walczącymi ze złem. Tak było. Dokładnie tak.
Dowiedz się więcej o Dniu wagarowicza.